Paryżanie mnie zawodzą od dłuższego już czasu. Nie wszyscy, przecież wszystkich nie poznałam. Jednak martwi mnie, że większość z tych których poznałam - jednak tak. Do Paryża jeździł Zygmunt lat bez liku, już wspólnie spędziliśmy tam -naście lat. Nie całych, nie całych oczywiście, jeździło się na 5-6 tygodni. Po tak długiej znajomości wydawało się, że kontakty są bliskie i szczere...jest co pewnego na tym świecie?
Pracując nad udokumentowaniem spuścizny Z.M. z braku dostępnych faktów zwracam się z prośbami do znajomych; telefony, kontakty, daty? Jeśli odpowiedzą, bo i to nie koniecznie po pierwszej radości następują tylko mętne obietnice. By na koniec zalega cisza. Trudna sytuacja? wciąż się nie zniechęcam.
Tym bardziej, że zdążyłam pokochać Paryż i paryżan, więc tęskniąc przeczesuję sieć. Szukam nawet drobnego śladu i od czasu do czasu znajduję. Staż nazwany w kraju Głos i Ciało na świecie nazywał się po prostu Voice and Body. Nie w Paryżu, tu Molikowy staż stawał się "Corps et Voix" albo "L'art de l'acteur et l'imprevisible poetique". Było tych nazw wiele, właściwie co roku inna. Jeanne Champod-Dutrait, niezwykle oddaną organizatorkę tych paryskich staży ponosiła niemijająca poetycka inwencja. Pewnie z tego powodu tak trudno coś znaleźć.
Moją 'czarę goryczy' sączoną z wolna z powodu tak szczególnej mentalności paryżan dopełniła rzesza pracowników AFDAS. Logowałam się tam, pisałam na wielu już stronach. Wysłałam osobiste maile - n i g d y nie otrzymałam odpowiedzi. Pytam o sprawę zdawałoby się prostą; czy i gdzie ta zacna firma ma archiwum, czy i w jaki sposób można skorzystać z jej zasobów.
Buszując dziś po sieciowych meandrach trafiłam na "La jaja". Ucieszyłam się nie dlatego, że w paryskim slangu znaczy to mniej więcej tyle co 'jaja jak berety' i idealnie pasuje do minorowego nastroju. "La jaja" jest znajome i szczęśliwie zapamiętane choć z zupełnie innego powodu.
W 2002/2003 roku udział w stażu wzięła Claire Deval, dostatecznie ekscentryczna i energiczna choć drobna osóbka. Dość dobrze i z przytupem radziła sobie na zajęciach a na boku wciąż coś próbowała i podśpiewywała. Aż któregoś dnia wszem i wobec ogłosiła; właśnie ma przedpremierowy spektakl, na który zaprasza każdego kto znajdzie czas i chęć http://lajaja2.free.fr/jaja-patache.html
Ruszyliśmy, kilkuosobową grupą z Zygmuntem na czele. Miejscem spektaklu okazało się klimatyczne i malownicze małe bistro, na dodatek kultowe w Paryżu, z wystrojem nie zmienionym pewnie ze 100 lat. Przy samym kanale St.Martin jest taka niewielka uliczka, nazywa się Quai de Jemmapes. To przy niej stoi budynek zwany 'Hotel Du Nord' z tą malowniczą knajpką na dole. Gdy dotarliśmy, w ciepły i miły czerwcowy wieczór bistro zaparte było jeszcze solidnymi drewnianymi roletami.
Na spektaklu, wśród teatromanów znaleźli się i okoliczni, stali bywalcy. Tacy z nosami w sino-niebieskich paryskich kolorach, Byli też przypadkowi turyści, którzy dzielnie wsparli w aplauzach garstkę przyjaciół Artystki. My koledzy-stażyści stanowiliśmy grupę mniej-więcej na 3 zestawione stoliki. Salka była niewielka lecz w sam raz dla tak skomponowanego kompletu widzów. Przed spektaklem odbyły się rytualne zabiegi wokół zapełnienia stolików, oj, nie był to Ritz. Rada w radę wzięliśmy drobne, jedynie dostępne przekąski i kilka 2 litrowych flaszek tzw. domowego wina.
W końcu zaczął się spektakl a Claire okazała się fantastyczną, iście wodewilową, bezpruderyjną i zadziorną artystką. Temperatura sali rosła i rosła, rósł też ogólny zamęt. Powodowały go: nie zamykające się wciąż drzwi wejściowe, właściwości młodego, a powszechnie pitego wina i WC... usytuowane tuż za 'sceną'. Tak więc co chwilę któryś z owych z sinym nosem wstawał, by minąwszy Artystkę, strzelić z impetem drzwiami. A na koniec każdy z nich, kulturalnie acz z hukiem, spuszczał zawartość rezerwuaru.
No tego było mi już za wiele, stanowczo i bezpardonowo zajęłam się organizacją widowni. Zarówno wycieczki do WC jak i spacery w-te-i-wewte zostały stanowczo zakazane, a każdą próbę buntu zdusiłam w zarodku. Tak więc spektakl mógł, w końcu, szczęśliwie dotrwać do końca by wzbudzić wielkie i szczere uznanie. Szczęśliwi, że najgorsze za nami, że mamy w swoim gronie tak świetną Artystkę raczyliśmy się owym domowym, z braku alternatywy po zmieceniu zakąsek, hojnie. Co to się działo.
Był wśród nas adept Molika, młodzieniec o cudownym, delikatnym tenorze. Pierwszy raz wówczas próbował działania czarów dziejących się na stażu. Jeszcze miał pewne problemy z głosem, jeszcze był tym zawstydzony lecz po perswazjach dał się skłonić do występów z wysokości... blatu stołu. Wyśpiewywał swój warsztatowy repertuar, do niego dołączali kolejni; później już każdy z nich chciał coś zaproponować rozochoconej i szczęśliwej widowni.
Sterowałam tą zabawą z zapałem, pewnie cała okolica długo pamiętała te występy. Nazajutrz moja sława poszerzyła kręgi gdy i na zajęciach gruchnęła wieść; nikt doprawdy nie potrafi poprowadzić zabawy tak jak ja. A zatem; koniec reputacji.
Ten nieśmiały stażysta, Pascal Bolantin, od lat już śpiewa w teatrach operetkowych i operowych. Ma także niebywały talent komiczny. Jego wykonania "Wszystko w porządku, pani Markizo" niezmiennie powodowały w grupie paroksyzmy śmiechu. Musiał więc zapewniać tę Markizę wciąż i wciąż o braku jakichkolwiek powodów do niepokoju, każdorazowo gdy praca stażowa dobiegła końca.
Eh, no nie jest tak fatalnie z tymi paryżanami jak sądziłam jeszcze godzinkę temu :)
Do domu wracaliśmy piechotą nie czując zmęczenia. Najpierw wzdłuż Deaurepaire, później poprzez pl. Republique, by na koniec dotrzeć szczęśliwie na rue Chapon. Tylko dlatego szczęśliwie, że towarzyszył nam jeden z owych 'nosów' wyraźnie rozkochany w nowo poznanych przyjaciołach. Tak to bywało w tym Paryżu i byłoby nadal 'tout va bien' gdyby paryżanie nie robili... tych jaj?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz