poniedziałek, 25 lipca 2011

Mackbeth w Toronto, Bobo i Gabor

O realizacja Makbeta w Toronto wspominałam już, publikując krótką relację uczestnika przedsięwzięcia Diarmida Johna McLauchalana, który kreował rolę Lenoxa - 24.03.2011.
Reżyserowany przez Zygmunta, w Toronto, "Mackbeth" powstawał w I/II 1985 r. Gabor także brał w nim udział. Zachował w domu afisz ze spektaklu, niedawno przesłał, zeskanowany. Ciekawy, prawda?
Teraz czekam na przesyłkę listową, Poczekam trochę, poczta w Kanadzie strajkuje. Czekam z tym większą ciekawością że, na dodatek, w przesyłce mają być ...niespodzianki.
Dziś piszę o aktorze, pisarzu, reżyserze i dyrektorze Teatru
                    Gaborze Zsigoviscsu.
Ponieważ z wielką estymą wspomina czasy pracy z Zygmuntem powiadomiłam go o zamieszczeniu na stronie Performera 2./ grotowskie.net video - z zapisem spotkania Z.M. z aktorami Anatolija Wasiliewa. Niezwykle go to poruszyło. W rewanżu poinformował; ma w salonie oryginalny afisz "Apocalypsis cum Figuris" w drugiej (jak sądzi) obsadzie. A, że  ma sentyment do poloniców sfotografował również plakat "Zabawy" Sławomira Mrożka - którą reżyserował.

Skarby owe sfotografował jako "tło" dla swojej kochanej Bobo, pracującej przy komputerze. Bobo to niezwykle ceniona i popularna w Kanadzie aktorka, lecz także pisarka i dyrektorka teatru.

Gabor pisze do mnie jako Gabriel Ghone. Wyraźnie zżył się z tym alter ego, większość korespondencji podpisuje: Gabriel. Czasem udaje mu się bez trudu mnie zmylić. Odpowiadając na obszerną (bywa) korespondencję, zastanawiam się; nie pomyliłam osób i detali?

Z Mackbeth'em w Toronto wiąże się historia (o której Z. wspomina także w cyt. powyżej video). Nie przyzwyczajony do przeprowadzania castingów reżyser M., by wyłonić obsadę, przesłuchiwał dziesiątki aktorów. Lecz mimo to, wybrany do roli tytułowej aktor, z emocji, głosowo wyłączył się zupełnie na premierze. Później było już tylko lepiej, fachowa prasa aprobowała i chwaliła realizację - lecz, jak wiadomo, w Ameryce, w Kanadzie liczy się premiera. Recenzje nie były więc zachwycone. Usłyszano o nich, i zapamiętano, nawet w Moskwie.

Proszony o kilka słów o sobie Gabor skierował mnie stronę swojego Teatru. Zainteresowanych odsyłam więc - zgodnie z jego sugestią do:  http://qart.oneira.com/
Jednym z ostatnich głośnych przedsięwzięć Gabora jest udział w remake filmu sf.
1975 - Rollerball, gdzie zagrał u boku Chrisa Kleina i Jeana Reno. Kreował Hercena.

Z dokonaniami  Bobo Vian  można zapoznać się tu:  http://www.zoomerang.ca/bobov/

czwartek, 21 lipca 2011

Deszczowy lipiec

Jak przez większość Europy, od kilku dni, deszczowe nawałnice przetaczają się także przez Wrocław. Leje, wieje, grzmi, błyska i demoluje. A najgorsze, że końca tej demolki nie widać. Nie oszczędziło także mnie. Dziś, moim zaspanym oczom ukazały się zacieki wodne, na suficie!

Szukając dobrej strony sytuacji chyba znalazłam; jest powód by odświeżyć od 3-4 lat nie malowane "salony". Mam nadzieję, że ubezpieczyciel zachowa się właściwie i dostarczy mi na to środków, a Administrator nie zapomni po co go zatrudniono.

Rodzina Molików przeżyła już podobną zawieruchę związaną z kompletną demolką. Wówczas też woda, lecz nie deszczowa pogoda, grała pierwsze skrzypce. Po trzech tygodniach wakacyjnego pobytu we Francji okazało się, że do mieszkania wejść nie sposób.  "Coś" przytrzymywało drzwi od wewnątrz. Gdy je w końcu otwarto oczom podróżników ukazała się istna hekatomba. W domu gorącym jak sauna parowa długie dębowe klepki stały pionowo i blokowały drzwi. Meble i pozostały dobytek pokrywały bąble z warstw pleśni. Zapach też nie był z tych, który tygrysy lubią najbardziej. Co się stało? Mieszkający powyżej, słynny kompozytor, też był na wakacjach gdy rura z gorącą wodą - mu pękła!

W czasie owym decyzja o remoncie nie była równie, jak dzisiejsza, oczywista i prosta. Ktoś pamięta? kupno czegokolwiek graniczyło z cudem bo niczego nie było, a wszystko trzeba było 'załatwić'.
Mam nadzieję, że tym razem nie będzie tak strasznie i szczęśliwie dotrę do happy endu. Bo gdy już przestaje padać można podziwiać wrocławski Rynek, cieszy zmysły takimi wystawami:


niedziela, 17 lipca 2011

Zygmunt Molik - wspomnienia zebrane, dla leniwych


Inauguracja Roku Grotowskiego, wręczenie Medali Gloria Artis
Inauguracja Roku Grotowskiego, wręczenie medali Gloria Artis, Wrocław 12.01.2009
od lewej: Ludwik Flaszen, Ewa Oleszko-Molik, Jarosław Fret, Stefania Gardecka
fot. Maciej Zakrzewski
Zygmunt Molik był kawalerem Gloria Artis. Na zdjęciu (Performer 1/2011) odbieram tę nagrodę w imieniu Męża.
Dopiero po czasie, zobaczywszy choćby to zdjęcie, które powstało już w czasie choroby Zygmunta, zdałam sobie sprawę jak bardzo byłam wówczas chuda i wybiedzona. Zupełnie o tym nie wiedziałam zaabsorbowana codziennością, sądziłam że wyglądam normalnie, i że wszystko ze mną w porządku.

Postanowiłam dziś spełnić oczekiwania osób, które chcąc wrócić do WSPOMNIEŃ STUDENTÓW I WSPÓŁPRACOWNIKÓW Zygmunta mają kłopot z ich zlokalizowaniem na blogu.

W szczególności - robię to dla Joanny Obrowskiej, mieszkającej w Gdańsku siostry Zygmunta - mojej kochanej szwagierki. Często rozmawiamy o Nim wymieniając się szczegółami. Dziś, poinformowała mnie o znalezieniu kart pocztowych, wysyłanych przez braciszka z licznych wojaży po dalekim świecie. Wyśle je, obiecała, a ja postaram się zamieścić w blogu, jeśli tylko mi się uda (bo blogerka wciąż jeszcze ze mnie nie za tęga).

Zygmunt z pewnością nie pracował dla zaszczytów i odznaczeń, to nie z powodu otrzymanych medali kochali i szanowali go ci, którzy się z nim stykali. Nie mniej jednak odznaczano go, a ja postanowiłam przypomnieć o tym -  choćby Gloria Artis właśnie, bowiem każdy zapewne przyzna, to naprawdę prestiżowa forma uznania zasług dla kultury.

Wracając do adresów sieciowych, które kryją te wspomnienia:
- 24.03.11 - Diarmid-Lennox- Mackbeth w Toronto, Diarmid John Mc Lauchlan.
-  5.04.11  - Mathilde Coste
- 15.04.11 - Włoszka w Berlinie, wspomnienie Annamaria Faraone
- 18.05.11 - Miejsce w którym mogę żyć w spokoju, kilka słów Elizabeth Barthelemy
-   7.06.11 - Zygmunt was my lord and I became a knight, ponownie Christian Nadin,

http://www.grotowski.net/performer/performer-2
Przypominam także adres "Performera 2" - gdzie można znaleźć teksty:
- Ludwika Flaszena   - Reny Mireckiej   - Ewy Benesz   - Christian'a Nadin'a   - Serge'a Ouaknine'a i - Jany Pilatova'ej
Ufff, mam nadzieję że nie zapomniałam o nikim.

Na koniec - dla wszystkich tych, którym nadal brak cierpliwości do wyszukiwania, wszystko jak na dłoni:

http://ewamolik-zygmunt.blogspot.com/2011/06/zygmunt-was-my-lord-and-i-became-knight.html  Christian N. ponownie.

sobota, 16 lipca 2011

Las Teouleres lipiec 2002


Gaskonia jest piękna i wciąż jeszcze nie zadeptana przez turystów. Choć coraz tam więcej chętnych na zakup i remont starej farmy. Od co najmniej 10 lat kupujących przybywa a ceny nieruchomości rosną. Na szczęście (z tego co widziałam) renowacje starych domostw przeprowadza się z użyciem materiałów i technik tradycyjnych, zachowując ich klimat. Przybywa tylko... basenów i zadbanych ogrodów.


Ponieważ lato w pełni a ja, raczej, nigdzie się nie wybieram - wspominam, rozpamiętując piękne, niegdysiejsze urlopowe wojaże. Co prawda - ten na farmie Kathariny Seyferth, zwanej Kaśką, urlopem w pełni nie był lecz mieliśmy tam, oboje z Zygmuntem, pomimo związanej z nim pracy, pięknie niespieszny czas.

Czas, by cieszyć się także piękną okolicą (Gers, Midi-Pyrenees). 
Bowiem - rejon Labarerre to niezwykle zielona pagórkowato ukształtowana i lesista, bardzo spokojna rolnicza kraina. Wokół ciągną się pola słoneczników, pszenicy i wspaniałych winnych szczepów. To tamtejsi winiarze, z rejonów Medoc, Saint Emilion i Pommerol, produkują z nich te spektakularne i znane cuda. Również to tam powstaje słynny winiak Armagnac. Departament Gers w Gaskonii to także kraina trufli i foie gras.

Okolica usiana jest mnogością ichnich chateau, nie tylko w różnych stylach zbudowanych, są na wielce różniących się szczeblach okazałości. Niektóre z nich przypominają jedynie większe nie zadbane domostwa, inne zaś pysznią się okazale jak: de Fources (Festiwal d'Armagnac), de Manibau czy Leoville Las-Cases (Medoc).

Po tej okolicy podróżuje się wąskimi, krętymi i gęsto zadrzewionymi szosami. Do drzew przybito tabliczki: Uwaga, drzewa!  Bawiło mnie to wielce, gdy wracając po nocy, z wycieczek po winnych okolicznych tawernach nie tylko tabliczek nie widzieliśmy, bo i same drzewa widzieliśmy 'nie specjalnie'. Mąż Kaśki, szczęśliwie, nie miał z widzeniem problemów więc pokonywał te bałamutne szosy brawurowo i pewnie, czując je na wylot w każdych okolicznościach.

Las Teouleres umościło się pośród pól, na których pasą się łaciate krowy - tuż przy Labarrere, mniejsze i większe połacie lasów mając wokół. Niedaleko stamtąd nawet do największego nasadowego lasu w Europie, którego powstanie zainicjował podobno sam Napoleon. Nie za daleko jest do Zatoki Biskajskiej; ot w sam  raz na weekendowy wyskok.

Kaśka (z Kathariny-Caroli na swojską Kaśkę przechrzczona przez Grota), Niemka z urodzenia, po przemierzeniu sporego kawałka świata zamieszkała z rodziną we Francji. Aktorka - związana z okresem parateatralnym Teatru Laboratorium, performerka, reżyser, pedagog, kobieta wielu zawodów i niezwykłych umiejętności - po latach utworzyła własny ośrodek kształcący aktorów. Farma, na której mieści się to Badawcze Centrum Teatralno-Treningowe jest naprawdę spora, a miejsc do różnego rodzaju działalności artystycznej nie brak. Sala prób - adaptowana ze starej stodoły - ma fantastyczną akustykę i klimat. Wokół prawie pusto, cicho i zielono, tak więc o każdej porze dnia i roku może cieszć rozległym, malowniczym widokiem. 

Mieszkaliśmy w części domu od strony tarasu, chronieni błękitnymi okiennicami. Był to zaiste wspaniały, otoczony słonecznikami i parawanami liści dwupoziomowy apartament. 

By pomóc starej koleżance zajęłam się, także, prozą wspólnego stażowego życia. Gotowałam codziennie; dla 16-18 osób (nie wiedząc wcześniej, że potrafię). Porządkowałam współną salę z wielkim stołem (przy którym jadaliśmy, a wieczorami swawoliliśmy, no, może nie wszyscy), cóż, skoro o jej schludny image zgromadzeni na stażu artyści nie specjalnie dbali. Zresztą tam, mieli sporo zajęć bo Zygmunt wymagał niemało. A pracowano naprawdę starannie, nie tylko w trakcie treningów z Z.M. Bo po wspólnych zajęciach indywidualnie wykuwano teksty i szlifowano piosenki. Dopiero późnym wieczorem był więc czas na tańce, śpiewy z gitarami czy performance ad hoc; w akompaniamencie paru lampek wina zwożonego z okolicznych gospodarstw. Kilka razy w czasie tych trzech tygodni przyłączyłam się do ogólnej wesołości, na chwil kilka. 

Zygmunt w igrcach młodzieży udziału nie brał. Potrzebował czasu na wypoczynek i skupione przemyślenia dot. sposobów pracy, z każdym stażystą z osobna; przywiązywał wielką wagę do indywidualnego traktowania każdego problemu. Poza tym, nie miał zwyczaju bywać dla studentów, szczególnie w trakcie pracy, 'bratem-łatą'. Z prośbami o rady, z problemami, smuteczkami i otartymi kolanami zwracano się więc do mnie. Nie tylko w Gaskonii tak bywało; widać mniej onieśmielam (?)
Choć mistrz Molik z pewnością onieśmielać nie myślał, autorytet zdobywał, lecz mimochodem niemal. Bo każdy czuł i widział, że niemal każde jego zdanie poprzedzone było namysłem. Choć gdy trzeba było, umiał wywrzeć i nacisk by uzyskać zamierzony efekt, nie zmuszając jednak - nigdy i nikogo do działania wbrew sobie. Tak więc po krótkim czasie studenci pokonywali ograniczenia, budując indywidualne Życia pochodzące od Spotkań Nieznanego, często najbardziej zdumieni, że odnaleźli w sobie nieprzeczuwane przestrzenie i tak znaczne możliwości. Fizyczne i psychiczne.

Wielu obecnych wówczas stażystów spotykaliśmy później wielokrotnie. Jak choćby Hiszpana Josue Febles'a  - całkiem niespodzianie na spacerze po La Barceloneta w Barcelonie. Czy Fenję Abraham, Szwajcarkę, gdy z plecakami i koleżanką stanęła, dość znienacka, w progu naszego wrocławskiego mieszkania. Kilkoro z nich wędrowało za Zygmuntem, biorąc udział w następnych, rozsianych po Europie Voice and Body, szukając kolejnych  wskazówek i olśnień. Ci ówcześni Adepci byli wyjątkowo uzdolnieni i zdeterminowani. Wielce'm ciekawa co udało im się osiągnąć, jaki ślad pozostawiło w nich tamto lato, i tamta niezwykła praca, w tak niecodziennych przecież warunkach!   C.d., kilka zdjęć, nazwiska adeptów - 9.11.2014. 

środa, 13 lipca 2011

Spokojnie, to tylko zmiana adresu

ZMIENIŁAM ADRES, BLOG POZOSTAJE TEN SAM.  
Teraz jest łatwy    ewamolik-zygmunt.blogspot.com

Poprzedni był długi i skomplikowany, sama z trudem pamiętałam.

Pozdrawiam wszystkich serdecznie. Proszę czytać, proszę komentować.
Tych, którzy nie znali Zygmunta i krępują się zabrać głos w innej sprawie, zapewniam - będę szczęśliwa gdy się odezwiecie. Przecież piszę po to aby czytano.  Ewa Oleszko-Molik

niedziela, 10 lipca 2011

MASKI KSIĘŻYCA - sprostowanie

Zainteresowałam się bliżej (czego wcześniej nie uczyniłam) stroną wizualną rytuału plemienia Bwaba z Burkina Faso. Z korespondencji z Anną Zubrzycki dowiedziałam się, że ich stroje to autentyczne rękodzieło. Wcześniej, siedząc widocznie zbyt daleko od sceny, oceniłam ich wykonanie zbyt pobieżnie. 

W sieci znalazłam kilka zdjęć, na których wyraźnie widać - na strojach przeszycia są ręczne. I to w takich właśnie strojach, biorący udział w Mask of the Moon na scenie występowali,  skoro organizatorzy Brave zapewniają. 
Afirmacja nocy nie odbywa się prawie nago, ciała tancerzy nie są pokryte jedynie 'malowidłami', tak jak, być może, często sobie wyobrażamy - właściwe afrykańskim plemionom rytualne i taneczne 'stroje'.

Pozostaje mi mieć nadzieję, że zaistniała kontrowersja jedynie skłoni, może jeszcze kilka osób, do zapoznania się z bogatą kulturą plemienia. Bo wówczas mój wcześniejszy niezbyt uzasadniony sceptycyzm łatwiej będzie mógł być wybaczony.

By powyższe konstatacje łatwiej mogły być przyjęte zamieszczam filmik, znaleziony w sieci. Obraz marny lecz - rzecz cała odbywa się w warunkach niemal naturalnych. W każdym razie w małej wiosce w Burkina Faso.
Lipiec 2011  

sobota, 9 lipca 2011

Festiwal Brave zakończony

Trudno mi zacząć pisać, i nie dlatego, że to tęsknica za już minionym mnie zżera. To co innego, mianowicie; co chwilę mam inny punkt widzenia, i inny wniosek na względzie.
Wygłaszając podsumowanie i podziękowania Grzegorz Bral poinformował; przyszły rok należał będzie do Anny Zubrzycki. A powiedział to, ni mniej ni więcej, tak - ja jestem tylko gębą festiwalu, co Anna przetłumaczyła szybko jako "beautiful face". Anna, także dyrektor, występuje przy okazji oficjalnych speeches Grzegorza B. - jako tłumacz. I to fantastyczny tłumacz; ten native akcent, niewyczerpany zasób słów, a jeszcze nie tyle uważna co żywiołowa reakcja na rozmówcę - bezcenne.

Lecz, po kolei.
Gwoździem programu okazał się występ Brave Kids. Pięćdziesięcioro dzieciaków, z wielu krajów i w różnym wieku, przygotowało mini spektakl, który wręcz ugotował publiczność. Dawno nie słyszałam takiego entuzjazmu. Dzieciakom daleko było do perfekcji, lecz już fakt, że w tak krótkim czasie z tej wieży Babel sklecono całość, zachwycił każdego. Poszczególne dzieci przyjechały tu ze swoimi programami i doświadczeniami, a zetknęły się z innymi umiejętnościami, wielu innych grup. Na dodatek, pośród mnogości innych zaoferowanych im zajęć, zdołały stworzyć spójną grupę artystyczną.
Dzieci goszczono w prywatnych domach oddanych festiwali zapaleńców, umożliwiających im wszystkim zwiedzenie rejonu różniącego się od znanych im miejsc jak księżyc od słońca. W tej nowej grupie, w nowym kraju ośmielały się i dopasowywały do siebie. To nie łatwe, wcześniej niemało z nich okaleczono na wiele sposobów. 
Jeśli brakłoby powodów dla których warto organizować i finansować Brave Festival, istnienie Brave Kids to wystarczający powód. Gorące brawa zatem, także dla Anny Krotoskiej, bez niej nie byłoby to możliwe.

Dziś gwoździem programu miał być występ sporej grupy artystów z Burkina Faso (trzech muzyków, trzy śpiewające i tańczące panie oraz kilkuosobowa grupa prezentująca tańce obrzędowe).
Dość długo czekaliśmy na rozpoczęcie prezentacji. MASKI KSIĘŻYCA, żywiołowy rytuał plemienia Bwa - może trwać dopiero po zapadnięciu zmroku. Zmrok we Wrocławiu  nie myślał zapaść. Na początek napomniano nas srodze; robienie zdjęć czy nagrywanie jest zwyczajowo wykluczone. Dodano też, złamanie zakazu może wręcz zerwać rytuał; musi być ciemno i tajemniczo, światła i flesze są więc zabronione.

Ten występ naprawdę robił wrażenie. Zjawiskowe stroje; białe z wieloma rodzajami graficznych, czarnych wzorów. Różne 'czuby' z frędzlami, poruszającymi się wraz z ekstatycznymi, cyrkowymi wręcz, ruchami głów. Dzwonki wokół kostek tancerzy tworzyły, wraz z grupą muzyczną, niebywałą oprawę tonalną. Do tego 'dzikie pradawnie brzmiące' głosy Pań, oryginalne układy tańców i kroków.

I byłoby naprawdę pięknie i magicznie gdyby nie to, że szybko przecież orientujemy się... wszystko jest nagłośnione, występy artystów podświetlają punktowe reflektory, a zawodowe ekipy z kamerami pracują w najlepsze. To oczywiste, że wykonawcy nie byli wymalowani błotem i przyozdobieni ręcznymi 'malunkami' tylko spowijały ich bawełniane, fabryczne (?), kostiumy. Lecz już, gdy tańcząca Pani obróciwszy się zaprezentowała na plecach migające elektroniczne cacko, zaczęłam doprawdy wątpić. Bo po co było to czekanie za zmrok, to straszenie zerwaniem rytuału, czy w tej formie to wciąż jeszcze mógł być rytuał !?

Na zobrazowanie wątpliwości rejestracja z sieci, czy to raczej nie kolejna cepeliada? Szkoda, że była to prawie cepeliada, mogło być magicznie  https://www.youtube.com/watch?v=FPxi26HVigE  Grot widząc ten performens z pewnością powiedziałby - nie wierzę. A Zygmunt Molik gdyby miał szansę, ustawiłby im głosy tak, że sprzęt elektroniczny byłby im niepotrzebny.

Zatem do zobaczenia, w 2012 roku, i miejmy nadzieję, że mistrzostwa w kopaniu piłki nie przebiją (planowanego na rok przyszły) kobiecego spojrzenia na ważkie sprawy - wypędzeń z kultury.

piątek, 8 lipca 2011

Czwartek, 7 lipca

"czucie i wiara silniej mówi do mnie niż mędrca szkiełko i oko"-  Romantyczność A.M. zna każdy, tylko jak wiele bierzemy z tej myśli dla siebie.
    Zdarzenia prezentowane na Brave Festival dopiero gdy odbierane sercem pozwalają nam zrozumieć je w pełni. Widzimy wówczas; Ci po drugiej stronie horyzontu na pewno nie chodzą do góry nogami. W unijnej Europie, także w Polsce, też mamy wiele podobnych ludycznych w formie zjawisk. Odnosimy się do nich z pobłażaniem. Ot, proste kultury w prostej formie. A to przecież nasza ogólnoświatowa tożsamość. Bo czy lepsza jest ta nasza prawie plastikowa już, bo elektronicznie doprowadzona niemal do perfekcji - estetyka? 
Co, coraz częściej proponujemy my homo sapiens; bezrefleksyjność, agresję i demolkę, byle strajk może być powodem do niszczenia dorobku innych, skoro kieruje nami zasada 'moje jest najmojsze'. Na dodatek wciąż gdzieś pędzimy, nie patrzymy już tylko się gapimy. 

Czytając dziś najnowszy wpis erudytki  Holly o plenerowym dziele Francois'a Abelaneta, potwierdziłam tylko swoje przekonanie; prawie wszystko może być jedynie optyczną iluzją http://www.dziennikparyski.com/2011/07/anamorfoza-przed-miejskim-ratuszem.html? Cóż, nawet wiedząc o tym potrafimy pomijać tę wiedzę skutecznie.

Powracając do wydarzeń z mojego wczorajszego dnia.
-  w marcu poproszono mnie o wzięcie pod skrzydła magistrantki kulturoznawstwa (prof. Mirosława Kocura) Joasi Kusz. Pracę postanowiła napisać... o Zygmuncie. Nie poznała go osobiście więc uznałam, że dopiero udział w warsztacie da jej możliwość rozpoznania, poprzez doświadczenie, "tajników metody". Okazja nadarzyła się wkrótce. Joasia i Jorge Parente (sukcesor Z.M. ) poznali się we Wrocławiu na  Making Tomorow's Theatre. A teraz wróciła już z Lizbony i jest jak zaczarowana. Dociera do niej pełniejsze zrozumienie tego, co wcześniej przeczytała czy widziała na video. Zdumiewa ją łatwość (choć codzienne kilku godzinne fizyczne treningi łatwe przecież nie są) z jaką można uzyskać efekty, oraz sposób w jaki obaj prowadzący (J.P. współpracuje z Tiago Porteiro) podchodzą do studentów. Jest uważny, łagodny i ciepły. Ze śmiechem stwierdziła, że dopiero teraz rozumie mój "luz", który ją przedtem zdumiewał bo... nie znała wcześniej takich dorosłych. Oczywiście, już marzy o kolejnym stażu, bo ten jej pierwszy wprowadził ją w takie oszołomienie, że pewnie wiele informacji jej umknęło. A ja? ja się cieszę, że 'wstała z kolan', bo to była jedna z moich pierwszych rad dla niej, gdy onieśmielona i niemal skulona słuchała tego, co jej mówiłam.
Natomiast już wieczorem...
   -  BALLAKE SISSOKO & VINCENT SEGAL
to ten rodzaj zdarzenia artystycznego, po doświadczeniu którego świat odbieramy radośniej. Ja sama, dodatkowo, głęboko w czasie koncertu odpoczęłam. Pewnie to owo absolutne porozumienie Panów, wzajemnie uważne traktowanie pracy kolegi, pozwoliło mi mieć odprężającą pewność, że oddałam swój czas i uwagę w najlepsze ręce.

http://www.youtube.com/watch?v=LGuA21er6kI&feature=related - 2010

Kora to rodzaj harfy popularnej w Afryce zachodniej. Obaj muzykujący, ten na korze z tym na wiolonczli poznali się w wytwórni Label Bleu. To tam Segal był akompaniatorem, aranżerem i producentem (albumów C. Avora, -M-, Stinga czy M. Faitfull). Sissoko? on kultywuje tradycję griotów Mandinka. Jak widać na obu zdjęciach wspólne granie jest dla nich obu frajdą, nie tylko żartują, robią sobie psikusy. Ich muzyka wykonywana wspólnie; na korze w zawrotnym tempie a na wiolonczeli z właściwą dla niej dystynkcją - jest w przedziwny sposób spokojna, narkotyczna i wręcz relaksacyjna.

   - TOVIL. Lankijskie tańce demonów. Egzorcyzmy ludu Sinhala (Sri Lanka)
Przez tancerzy wszystkich pospołu - wszystkie owe 'przerażające i groteskowe' demony 18 chorób nękających ludzkość zostały skutecznie przepędzone. 
Ponieważ genezę tej tradycji opisano zainteresowanych nią odsyłam do źródła, jakim jest strona Brave http://bravefestival.pl/2011/index.php/pl/program/wydarzenia/Tovil 

Dodam tylko; spektakl odbył się tuż przy Odrze, w ogrodach przy Studio Na Grobli I.G. w bardzo ciepły czwartkowy wieczór. Miła zabawa, miła sceneria i doprawdy wspaniała publiczność.

czwartek, 7 lipca 2011

Być BRAVE

Złapałam dziś, przy czwartku - trzeci oddech kaczuchy (pamięta jeszcze kto ten Zespół?). Mani- i pedicure pomarańczowe (z odcieniem różu), szmatki i dodatki brązowo-amarantowe. Starsze panie także bywają awangardowe i odważne, choć... może to tylko niewielkie dziwactwo?
 
Wśród moich dziwactw jest jedno szczególne, mianowicie, głębokie porozumienie z wyeksponowaną w domu fotografią Zygmunta. Jest wieloznaczna jak, nie przymierzając, Mona Liza. Rozumie i reaguje (jakby to dziwnie nie brzmiało) odbiera nastroje moje i... okazuje własne. Wieloznaczny ten Zygmunt ze zdjęcia zaprezentowany został: w zamaszystej i obszernej białej koszuli pokrytej delikatnymi jasno-szarymi zarysami maków. Usadowiony jest na tle szafy wypełnionej kostiumami teatralnymi, lecz nie widać przy czym i na czym siedzi. Tę koszulę szef mój instytutowy nazwał "dziwną", nie mam żalu, w końcu to on zlecił Fracesco Galli wykonanie serii portretów mistrza. Właśnie ten portret, w dziwnej koszuli, jest moim ulubionym.
Mój szef, miał najwyraźniej przeczucie, że może to być moment graniczny, w którym zdoła zarejestrować Molika w równie pełnym rozkwicie starości (tak określa ten stan Ludwik Flaszen). Hi hi... to mój chichot nad nieuchronnością losu.

Wszystko to działo się przy okazji 4. (bodaj) edycji Brave Festivalu. Przyszliśmy na Koncert Inauguracyjny ze stosownym wyprzedzeniem i zasiedliśmy sobie, w restauracji Teatru Muzycznego (nikt jej jeszcze nie burzył, teraz budynek przeżywa gruntowną renowację). Głodni - zamówiliśmy dania, a doczekawszy się serwowania nie mogliśmy, niestety, oddać się co rychlej błogiej konsumpcji. W tym newralgicznym momencie zjawili się bowiem - Giuliano Campo i Francesco Galli z baterią aparatów fotograficznych. Tak, wiedzieliśmy o planowanej sesji zdjęciowej, nie wiedzieliśmy, że może nastąpić w tak oto niedogodnym momencie.

Zygmunt ma na zdjęciu boleściwą minę bo zapachy wabią, a jeść zacząć nie sposób. Przeczuwa też, niewykluczone, że po powrocie do Londynu Giuliano ukradną laptop (z zawartością filmowego nagrania 3-tygodniowej współpracy nad książką "Z. M.'s Voice and Body Work").
   
Ta właśnie 'boleściwa mina' zmienia się dość dowolnie, z mojego punktu widzenia. Krótko mówiąc, ówczesny wizerunek mistrza Molika podlega wielu transformacjom. W kontekście ćwiczonych niegdyś przez Laboratorium masek twarzy oraz masek - tych będących motywem przewodnim obecnego Brave - nie powinno to nikogo jakoś szczególnie dziwić. It's working.

ZDJĘCIE, o którym mowa, ZAMIEŚCIŁAM  - 11.07.11, jako oddzielny post; wyświetla się, jak dotychczas, na prawym marginesie. Ten post, choć z żalem, będę musiała przenieść lub skasować; przyciąga rzesze uciążliwych spamerów...

Wracając do dzisiejszego zadowolenia z wykonania 150 % normy, proszę ocenić:
- 17.00 spotkanie z magistrantką Joanną - sprawozdanie z warsztatów
   Voice and Body w Lizbonie,
- 19.00 BALLAKE SISSOKO & VINCENT SEGAL - wirtuozi kory i wiolonczeli.
   Sztuka muzycznej konwersacji (Centrum Sztuki Impart),
- 21.00 TOVIL -Lankijskie tańce demonów. Egzorcyzmy ludu Sinhala (Studio Na Grobli)

Szczegóły, przepraszam, dopiero jutro... trochę przeceniłam siły...

środa, 6 lipca 2011

Spotkanie w Puzzlach

Kawiarnia Tajne Komplety przy Przejściu Garncarskim 2 powstała gdy; Instytut Grotowskiego oddał część swoich pomieszczeń przy Przejściu Żelaźniczym a fryzjer i inni z Garncarskiego wyprowadzili się. Długi czas aby pobyć tam, popracować czy posmakować spokojnego klimatu trzeba było przejść wokół. Z nastaniem ciepełka problem zniknął. Klub-kawiarnia dostępna jest z obu stron, obie pary drzwi Instytutu otwierają się wprost na Komplety. Nasze Przejście jest wąskie, letnia kawiarenka szerokości stolika zagląda wprost do okien. Z drugiej strony jest szerzej i zielono, tam ogródek jest okazalszy. To tam, na II piętrze są "Puzzle" gdzie cały tydzień, o 15.00, można było porozmawiać na tematy około-Brave.

Dziś Puzzle gościły artystów skupionych wokół Rezy Mazandaraniego. Zainteresowanych spotkaniem zgromadził się spory tłumek. Także dziennikarze, bo okazuje się - Grupa narobiła w mieście już niemałego szumu. Spotkanie trwało godzinę a goście musieli podołać istnemu gradowi pytań. Spróbuję pokrótce podsumować tematy, które najczęściej poruszano.

- Muzykę komponuje Reza,  - nieliczne teksty są b.stare,  - poezja dotyczy głównie spraw: niespełnionej miłości (o spełnionej nie ma przecie co gadać) przekazywanych językiem bynajmniej nie-ezotopowym, przekazywanych wprost.
- Tylko 2 muzyków ma studia muzyczne (szef i skrzypek) podjęte, nie koniecznie z powodu tradycji rodzinnych czy silnego imperatywu (pchającego 'od dziecka').  - Pozostali muzycy są samoukami (nomen omen) z 'tajnych kompletów'.  - Istnieje żelazna zasada; nauczyłeś się - ucz innych. Skrzypek gra od 10 lat, poza tym, zgodnie z żelazną zasadą - uczy, i jest lutnikiem.
Bębnista obserwował innych na ulicy i też tak chciał, wibrafonista - podobnie. Jak widać; 'uczyły ich' własne zdolności do obserwacji i determinacja.

Pani Solistka, rodem z muzykującej rodziny od dziecka wiedziała, że muzyka to coś dobrego. W sposób naturalny zaczęła śpiewać i uczyć inne panie. Panie, bo kobietom można śpiewać jedynie 'na użytek domowy', i oczywiście nie w koedukacji. Muzykowanie + koedukacja = grzech śmiertelny.
Muzycy, owszem, koncertują i nagrywają lecz... legalne to nie jest. Mają studia nagrań i możliwość dystrybucji, ale, - po cichutku jedynie, - i tylko w ościennych krajach. Oczywiście bez Pani Solistki. Ich nagrania są popularne w każdym, nawet europejskim kraju; wszędzie tam, gdzie populacja persów jest dostatecznie duża. A w Polsce? w Polsce jest przecież nieliczna.  - W Europie są po raz pierwszy,  - Wrocław im się bardzo podoba  - Do Europy trudno się dostać, ale gdyby mieli zapewnienie wiz, czemu nie.  Na to odezwali się zapaleńcy, z tych co byli na obu koncertach (twierdząc przy okazji, że to niesamowite, bo każdy z nich był zupełnie odmienny) - Owszem! podejmą starania.

Na moje pytanie, jak to możliwe; przy takich obostrzeniach przyjechali na Brave? Powiedzieli: nikt u nich nie wie "co i kto". Ale, ale, mówię, jest internet, a w nim wszelkie informacje, są ich nagrania, zdjęcia (w tym z Panią), są szczegółowe terminy pobytu. Czy, wobec tego, nic im nie grozi?  - Raczej nie, chyba nikt się tym nie interesuje.
- A czy byli kiedyś w więzieniu z powodu przekonań lub muzykowania etc. - Nie, nie byli. A więc, proszę Państwa, może 'idzie wiosna' - nawet do Iranu.

Mając nadzieję, że ta 'szczególna relacja' cokolwiek Państwu wyjaśniła, obiecuję c.d.

Mackbeth Grzegorza Brala

                                                 https://www.youtube.com/watch?v=kCRi0Ia0mJA 
Spektakl powstał przy współpracy Teatru Pieśń Kozła z Royal Shakespeare Company i wykonywany jest w oryginalnym języku Szekspira. Fot. Anna Kusak

Spektakl powstał w listopadzie 2007, po części w Stradfordzie. Po raz pierwszy zaprezentowano go na Complete Works 2007.  Z oryginalnego staroangielskiego tekstu wydobyto dźwięk, rytm, frazę. W tym spektaklu to metafizyczna muzyka gra główną rolę. 


G. Bral  skupiał się wcześniej na muzycznej stronie spektakli, teraz pracuje z gęstą fakturą tekstową; nie mniej muzyczność nadal (jak dla mnie) jest tu najważniejsza. Tym razem w spektaklu bierze udział również muzyk, grający na czymś w rodzaju dużej cytry (?). Rafał Habel, na bazie korsykańskich pieśni religijnych skomponował niepokojącą, drażniącą skórę oprawę muzyczną. Duże partie tego pokładu muzycznego wygrywa na instrumencie smyczkiem. W spektaklu wyczuwa się wyraźny niepokój i podskórny dreszcz. Czuje się lęk, cierpienie i obłęd uczestników tragedii. Odczucia wydatnie podkreślane są grą świateł. Twarze i sylwetki bohaterów tragedii to wypływają to giną w mroku. Ustawione na półkach parawanów świece także raz po raz zakrywają by kolejno podświetlić sceny. Scenografia jest oszczędna, lecz wykorzystana bardzo sugestywnie, przemieszczają ją sami aktorzy. Ich sprawność budzi podejrzenie o kontakt z siłą nieczystą; ach, te wszystkie precyzyjne do bólu sceny, choćby wszystkie te z używaniem mieczy (pomimo, że drewnianych), czy pajęcza wręcz wspinaczka po gołej ceglanej ścianie... gdy Las Birnamski rusza.
   Na spektaklu byłam z Córką, powstrzymywała łzy. Czy może być lepsza recenzja? 
                  Lady Mackbeth - Anna Zubrzycka,  Mackbeth - Gabriel Gavin. 
                          Brave Festiwal  5 i 6.07, g. 17.00  Teatr Pieśń Kozła

wtorek, 5 lipca 2011

Poezja i improwizacja

Zakazane pieśni dawnej Persji. Wywodząc się z kultury dworskiej nie są dziś tolerowane przez regułę szariatu (Iran). Muzycy ćwiczą w ukryciu, nigdy nie koncertują w kraju. Kobietom śpiewać zabroniono. Malihe Morano, dysponująca mocnym, naturalnym głosem występując z czterema mężczyznami raczej nie ma lekkiego życia.
http://www.youtube.com/watch?v=xHWnHuZaGQo


Zespół  REZA MAZANDARANI istnieje od 20 lat. Wykonuje transowe, zmysłowe, przepojone duchowością, improwizowane poematy. Grają na egzotycznych dla nas instrumentach tar, setar, shoorangiz, gharibanch, kamancheh. Jak grają! absolutna precyzja, swoboda i radość.

Aby posłuchać tej zdumiewającej muzyki warto wybiec z domu. Z jednej strony ma się wrażenie, że wszystko już się zna (korzenie wypływają z Mezopotamii i Indii) bo echa tej estetyki do dziś żyją; w muzyce greckiej, arabskiej, żydowskiej czy bałkańskiej. Z drugiej jest się świadkiem, jazzowego niemal, jam session. Zachwycił mnie szczególnie 'skrzypek' (kamancheh) wydobywający z instrumentu dźwięki całego kwintetu. A wszystko tak lekko, tak czule.

Pierwszą cześć koncertu stanowiła improwizacja 3 artystów; skrzypka, lutnisty i bębnisty. Po przerwie dołączyli; wibrafon i Solistka. Nazwy instrumentów wymieniłam w naszym rozumieniu, biorąc pod uwagę brzmienie, instrumenty przypominają europejskie w niewielkim stopniu. Są koliste (jak wydrążone tykwy) a kołki służące strojeniu mają kształty bizantyjskich kopuł. Inaczej używa się smyczków, lewa ręka wykonawcy dotyka głównie najwyższych partii gryfu. 
Solistka wykonała jedynie 2-3 pieśni, śpiewał też Reza. Dopiero przy bisie, wymuszonym stojącą owacją okazało się, że polifonicznie brzmiący głos ma każdy z wykonawców.

Mój sentymentalny związek z dawną Persją to wisząca w szafie szata, osobisty prezent Farah Diba'y dla Zygmunta. Nic szczególnego; połyskujący zielonkawo-złoto żakard niegdyś związywany na 'troczki', później zapięcie przerobiłam na guzik gdy troczki się zerwały. Z.M. używał go jako szlafroka, w ciepłe dni. Zygmunt z Teatrem prezentował w Iranie "Księcia Niezłomnego" (1970). Był to schyłek rządów Rezy Pahlavi'ego, w kraju narastało wrzenie. 

Przy okazji polecam artykuł  Masouda Najafi Ardabili;  okazuje się , wizyta Laboratorium  nieźle zamieszała w szykującym już rewolucję Iranie (Performer 1). 
http://www.grotowski.net/performer/performer-1/kontrowersje-wokol-grotowskiego-w-iranie

>>  Brave Festiwal  REZA MAZANDARANI,
Wrocławski Teatr Współczesny (3.07, 17.00),  Teatr Polski (4.07, 17.00)

poniedziałek, 4 lipca 2011

Ekstremalne wyzwania

Nad Wrocławiem przetacza się kolejna gwałtowna ulewa, świat za oknem jest siny i zamglony. Gwałtowne fale zlewy grzmocą o dachowe okna a w RMF Classic ... szaleje  Figaro. Dziwnie mnie ten anturaż uspokaja, choć pewnie nie powinien; wczoraj spadło aż ok. 40 cm wody i wcale nie zanosi się na koniec. Podtopiło także Brzezinkę, kultowe miejsce pracy Teatru Laboratorium

Zygmunt  pewnie byłby zachwycony niecodziennym rozwojem sytuacji. Miał niebywałe wręcz upodobanie do ekstremalnych zjawisk pogodowych, prawie go hipnotyzowały. W 2005, ledwie zamieszkaliśmy na Krzykach oddzieleni od świata parawanem z liści, nasz błogi spokój zakłóciła nieoczekiwanie trąba powietrzna. Relatywnie krótka, lecz 20 minut gwałtownej ulewy i huraganowego wiatru wystarczyło, by powalić wiekowe drzewa w całej okolicy, w całym mieście. Zmiotło wówczas pewnie 1/4 drzewostanu. Na naszym skwerze, te wiekowe drzewa padały kładąc się w poprzek ulicy, ta błyskawicznie zamieniała się w rwący potok. W oślepiającym świetle błyskawic, smagany wichrem  i ulewą Zygmunt stał na balkonie, w szeroko otwartych drzwiach. Miał szczęśliwą minę. Chwilę później wybiegł i brodził w głębokiej, rwącej wodzie wraz z ogłupiałymi sąsiadami. Zamęt zrobił się niebywały bo zniecierpliwieni kierowcy, starając się ominąć powalone drzewa tratowali nasze zadbane trawniki.  My kobiety, starając się zapobiec demolce prawie kładłyśmy się im pod koła. A Z. ? uśmiechał się radośnie chłonąc ogólną destrukcję, zdawał się zachwycony niecodziennością wrażeń.
We Wrocławiu mamy już rodzaj traumy związanej z zagrożeniem powodziami, w 1997 zalało nas, w niektórych dzielnicach nawet do 3 piętra. Zagrożona była wówczas także Starówka i zbiory Ossolińskich. W ubiegłym roku znów było niebezpiecznie. Czy znów możemy potrzebować pomocy?

Oby nie, a puki co sami staramy się pomagać potrzebującym. 
Dochód z odbywającego się  7. Brave  zostanie przekazany, ponownie, na rzecz  ROKPA: tej wyjątkowej Organizacji Charytatywnej wspierającej już 150 projektów; w tybetańskiej części Chin, Nepalu, Płd. Afryce, Zimbabwe i Europie. To dzięki Rokpie co roku ponad 10.000 dzieci otrzymuje edukację, a ponad 100.000 pacjentów medyczną opiekę. Działanie Organizacji polega również na pomocy dzieciom ulicy, na budowaniu szkół i domów dziecka. Samotne matki mogą się dzięki nim szkolić, bezdomni otrzymują posiłki.

        ROKPA Polska ma siedzibę przy Teatrze Pieśń Kozła, 
        oboje Dyrektorzy, osobiście, troszczą się o podopiecznych. 

Dziś, w festiwalowym klubie Puzzle odbyło się spotkanie z dwójką Tybetańczyków, którzy od wielu już lat mają z Organizacją kontakt. Najpierw, przez 10 lat, uczęszczali do założonej przez  Rokpa szkoły, naukę kontynuowali w Niemczech i Anglii. Uczyli się pilnie zasad medycyny tybetańskiej opartej na ziołolecznictwie. Starają się też odtwarzać ginące gatunki ziół i zakładać ich uprawy w zrujnowanej przez przemysł wydobywczy i zmiany klimatyczne Ojczyźnie. Chcą ocalić tę liczącą 2.000 lat spuściznę.

Zaprezentowali wiele przeźroczy obrazujących życie codzienne w Tybecie, opowiadali o lubianych potrawach i sposobach ich przygotowywania. Opowiadali też o troskach mieszkańców; największą troską napawa ich wciąż gwałtownie ginąca populacja leczniczych roślin. Zbytnia ich eksploatacja (medycyna chińska też się na nich opiera) zagraża już ich zdrowiu i wielowiekowej tradycji.


Tybetańskie naczynia

Kuchnia tybetańska
  http://www.wolnytybet.org.pl/tag/uprawa-warzyw-w-tybecie/

Poniedziałek, 4.07.2011, Klub Puzzle, godz. 13     

Mamuthones e Issohadores

SARDYNIA  na mapie Europy wydaje się niewielka, ale to nie prawda. Znajdziemy tam wszystko czego tylko dusza zapragnie. I cudowne szerokie plaże i dzikie mało dostępne góry. Jest tam blichtr i wygoda współczesnego świata, są rejony niemal pierwotne - z kulturą właściwą tylko temu rejonowi. Mamoiada to górzyste miasteczko w regionie Barbagia (prowincja Nuoro). To tam odbywa się rytualny pochód, Procesja z okazji sardyńskiego karnawału. Mamuthones, mężczyźni w wielkich, czarnych kamizelkach z owczej skóry noszą wówczas na plecach do 30 szt. bydlęcych dzwonków. Ich twarze skrywają drewniane maski. Asystują im Issohadores w czerwonych kurtkach z lassami. Jak wielki to wysiłek zobaczyliśmy po zakończeniu, przebiegającej w wielkim hałasie dzwonków prezentacji, gdy Artyści, dysząc ciężko, kładli się na plecach w pośpiechu zdzierając te maski.

Mamoiada

Rejon położony jest w centralnej części wyspy, widoki zapierają dech.  Cała Sardynia to rejon niezwykle ciekawy kulturowo, pisze o tym choćby: http://www.italia-italia.pl/album.php?r=409&p=773,  Rdzenną ludność cechuje charakterystyczny, endemiczny typ urody. Wąskie, wysunięte do przodu twarze.
Ostatni raz na Sardynii byliśmy z Zygmuntem  w Cagliari  we wrześniu 2006.  Zaproszony,  przez Stowarzyszenie Origamundi, odbył tam warsztat oraz wziął udział w Konferencji poświęconej "Księciu niezłomnemu".

CAGLIARI 25 | 29.09.2006  Il convegno sullo spettacolo Il Principe Costante, organizzato a Cagliari dall’Associazione Culturale Origamundi


W Cagliari umieszczono nas w willowej, eleganckiej nadmorskiej dzielnicy, spowitej w zieleni i kwiatach. Koniec września był pogodny, do szerokich ciągnących się 'w nieskończoność' plaż mieliśmy 100 m. Mogliśmy tam podziwiać fruwających nad wodą na wymyślnych spadochronach zapaleńców, spacerować, polegiwać wpatrując się w morze. A na koniec zasiadać w któreś z okolicznych kawiarenek przy lokalnym winie i specjałach.

We Wrocławiu, w scenerii 1000 letniego Ostrowa Tumskiego  Mamuthones  e  Issohadores  podziwiać można było  3.07.11 o godz.21  - w ramach Brave Festiwal


I już na koniec dwa zdjęcia Zygmunta podziwiającego fruwających, tym razem, na sardyńskiej plaży.



niedziela, 3 lipca 2011

Inauguracja Brave

Topeng Pajegan to najstarszy z typów Topeng (indonezyjskiej tradycji teatralno-tanecznej wywodzącej się z XVII wieku) – rodzaj monodramu, w którym aktor przy użyciu kilku różnych masek jest w stanie samodzielnie opowiedzieć wielowątkową i rozbudowaną historię. Niezwykle istotne jest tu doświadczenie i kunszt artysty, który musi przyciągnąć i utrzymać uwagę publiczności w pojedynkę. Na Brave Festival przyjadą: I Made Djimat - mistrz Topeng z Indonezji, który tej sztuki uczył się od 13 roku życia oraz członkinie organizacji artystycznej - Tri Pusaka Sakti z Bali, zaprezentują Legong Kraton – jeden z najbardziej klasycznych kobiecych tańców balijskich. Wszystkim występom towarzyszyć będzie muzyka tradycyjnej orkiestry gamelan. 

Informacje te powtarzam na podstawie doniesień prasowych, bo mnie samej raczej trudno ustosunkować się do tego, czego byłam świadkiem. Siedzący obok przedstawiciel Ambasady zapewniał; spektakl jest autentyczny i jego korzenie sięgają 4 wieków wstecz. Mnie przypominał raczej nasze "cepeliady". Lecz skoro I Made Djimat jest wielce poważanym mistrzem w swoim kraju prezentował, zapewne, najwyższy poziom wtajemniczenia. Monodram był za długi i zbyt monotonny a towarzysząca artyście orkiestra gamelan zmuszała uszy do ekstremalnego wysiłku. Te niezwykle wysokie (obracające się w obrębie ledwie kilku tonów) dźwięki instrumentów, w rodzaju ksylofonów, są trudne do odbioru dla przyzwyczajonych do innej estetyki uszu europejczyka. 

Aktor prezentujący rodzajowe scenki, w drugiej części występu, wciągał publiczność do interakcji. Dla wielu było to niezwykle zabawne, będące na sali dzieci reagowały żywiołowo. Śmiała się nie tylko część publiczności, także orkiestra nie potrafiła utrzymać powagi. Mnie zniechęcał jakiś szczególny, dziwacznie bełkotliwy angielski. Nie wiem, zniekształcano go celowo (dla potrzeb odgrywanej postaci) czy wynikał jedynie z niewielkich umiejętności językowych. Mogłabym zweryfikować to dzisiaj - I Made Djimat spotka się z publicznością w Klubie Festiwalowym Puzzle - lecz Wrocław nawiedziły huraganowe deszcze, leje już od wielu godzin, nie wiadomo czy uda się wyjść z domu.

Natomiast bardzo podobały mi się tancerki balijskie, to ich taniec poprzedził występy I Made. Wystąpiły kilkakrotnie w trakcie monodramu. Te prześliczne trzy filigranowe damy prezentowały autentyczny kunszt, a już to co potrafią robić z dłońmi i oczami budzi niekłamany zachwyt.

Muszę też wspomnieć o gromadzie dzieci z różnych stron świata, które przywitały gości na gali otwierającej festiwal. Wykonały kilkuminutową rozśpiewaną prezentację. Teraz będą pracować nad spektaklem, który zaprezentują na zakończenie Festiwalu. Większość z nich to urocze ledwie 7 - 10 letnie maluchy; niezwykle uzdolnione ruchowo, radosne i szczęśliwe.

Czekam co przyniosą kolejne wydarzenia.