sobota, 10 sierpnia 2013

Post 200., a więc jubileuszowy. Poświęcony związkom rozmaitym Zygmunta z Jeanne

Po pierwsze - Jeanne Champod-Dutrait  i jej głos. Piękny, czysty jak kryształ, niezwykle sprawny. Na stażach prezentowała karkołomne arie. Używała go, użyczała przez lata, w rozgłośniach radiowych. Ma niebywały talent imitacyjny, głosem potrafi wyrazić wszystko. Nie wiem czy, nie wiem gdzie, te jej niezwykłe umiejętności głosowe zarejestrowano. 

W 2007 była w gronie użyczających głosu w krótkometrażowym ('15) filmie traktującym o samotnie żyjącym, na odludziu, mężczyźnie całymi dniami słuchającym radia. Tam jej głos na pewno jest, nie udało mi się jednak dotrzeć do ilustrującego ten niezwykły talent cytatu.

Court métrage : PARASITE   http://clermont-filmfest.com/index.php?m=123&c=3&id_film=100064621&o=178  

Przydzielony w pakiecie urodzinowym talent ów rozwijała przez lat bardzo wiele, czynnie uczestnicząc w treningach ciała i głosu, prowadzonych przez Zygmunta w Paryżu. Nie była stażystką, była organizatorką wszystkich tych staży. 

Tak więc, po drugie, Jeanne jako sprawny menażer. Wielce się w tę pracę angażowała. Przesłuchiwała, rozmawiała, selekcjonowała. Z dziesiątek starających się o udział w zajęciach osób wyławiała te, które jej zdaniem, na udział w stażach najbardziej zasługiwały (!). Zygmunt cenił bardzo te starania, choćby dlatego, że nie musiał tego robić osobiście. Co nie znaczy, że nie pokpiwał dobrodusznie, czy nie komentował (zaocznie, fuj, fuj) zasadności i celowości jej rekomendacji. 
O każdej z wybranej osób wypowiadała się entuzjastycznie, ekstatycznie rozpływając się... nad urodą i wdziękiem kandydatów. Serwując swoiste show, opisywała każdego niezwykle plastycznie. A to składając i wznosząc piękne dłonie, a to sugestywnie i z lubością wywracając oczami. Przypominała wówczas diwy niemego ekranu. Rozbawionemu Z. nie pozostawało nic innego jak wierzyć jej na słowo, i akceptować jej wybory bez zbędnych dyskusji. Zresztą, większość jej wyborów okazywała się niezwykle trafna.

Pracując przy organizacji i realizacji staży dostawała wyraźnie co najmniej dwóch par skrzydeł. Dreptała przy wszystkich miłośnie z rozjaśnioną twarzą, znosiła torby smakołyków. Ze wszystkimi zaprzyjaźniała się z zachłanną intensywnością, by potem cierpieć i stroić fochy, gdy jej ekscytacje nie były odpowiednio (wedle jej standardów) odwzajemniane. Kochali ją wszyscy, lecz nie tak jakby chciała. Trudno jej było przyjąć, że strategia 'zagłaskiwania kotka' nie wielu ma entuzjastów. Też tego doświadczyłam, i... doświadczam, choć chyba za bardzo nie zawiniłam chłodem.
                                Ja i Jeanne, rue des Plantes, 1998 r.

Po trzecie, Jeanne jako przyjacióka, określana przez Z. mianem 'świętej kobiety'. Nie było poświęceń, do których, proszona czy nie, nie byłaby zdolna. Była zawsze i wszędzie i... w nadmiarze. Po zajęciach, w ramach relaksu zapewne (gdy mnie nie było w pobliżu) wyciągała strudzonego i głodnego mistrza do pobliskiego bistro, na kieliszeczek czegoś mocniejszego; cointreau lub którejś z tych niezwykle zdrowotnych ziołowych nalewek. Tam serwowała mu dłuuugie opowieści. Później docierali do naszego (aktualnego) domu, gdzie stygła i... stygła kolacja. 

Jadła chętnie, choć twierdziła zawsze, że do jedzenia nie przywiązuje przypisywanej francuzom wagi. Gdy nie stać mnie, mawiała, gdy nie mam niczego w lodówce, po prostu ... piję szampana i jem truskawki, i tu śmiała się perliście. Bo śmiech ma perlisty właśnie. Gdy już wyszła (po nocy), sama lub z 'ogonkami', które do naszego stołu przyciągała z lubością, zawsze jeszcze znajdowała powód by telefonować i bez końca opowiadać, wypytywać i doradzać. Z nią jedną Z. przegadywał godziny, gdzie by nie był, co by się nie działo. To jej opowiadał swoje sekrety. Miała sposoby by wszystko i łatwo z niego wyciągnąć. Plotkowali 'tęgo', co tu kryć. A ja...bywałam zazdrosna i niezadowolona, mając za uchem to długotrwałe 'kłapanie'.
2000, rue Guenegaut Arr.6, pokolacyjnie, przy serach; mierzenie nowo nabytych fatałaszków. Tu, stosowna na chłody, nabyta dla męża przez żonę, czapka-z metką.

Po czwarte, Jeanne paryżanka z krwi i kości, lecz wyłącznie z dzielnicy łacińskiej. Inne dzielnice mogłyby dla niej nie istnieć. Skutkowało to tym, że gdzie by się staże nie odbywały mieszkanie musiało być w jakimś właściwym rejonie miasta. Najczęściej więc jechało się i jechało, i po 2 godziny w tę i z powrotem. Ukrócić te ekstrawagancje udało mi się, eh, dopiero ostatnimi laty pracy w Paryżu. 

Poniżej (i to ze stołem) lubiane przeze mnie, bo obszerne, ze wszystkim czego do wygodnego życia potrzeba, mieszkanie. Nie spotkało się ono z akceptacją, oj nie, wymagającego (okazało się znienacka) oprawy, maestro. Nastąpiła w nim jedna z niewielu sytuacji, gdy swej przyjaciółce Z. M.  'dał popalić', od progu. Lecz, gdy już się wytupał i wyburczał docenił, choćby bliskość i sali do pracy i usług wszelkich.
2005 tuż przy M Polleport Arr.20, przyjacielskie (ponownie) obchody Nowego Roku. 

Ona sama mieszka w ukochanym miejscu, przy Panteonie, w kolejnych wynajmowanych kliteczkach na rue Lhomond. Ma urocze, wygodne, niemałe mieszkanie na rue des Plantes w modnej okolicy; lecz czyż przystoi mieszkać damie z Arr. 5   w Arr. 14 (?) 

Na rue Lhomond gościliśmy kilkukrotnie, zawsze w innym mieszkanku na innym piętrze. Z powodów, których mogę się jedynie domyślać właściciel kamienicy przerzucał jej dobytek (wraz z pianinem) nieustannie. Aż w końcu pozbyła się... pianina. Spotkania u niej odbywały się zazwyczaj w zupełnych ciemnościach. Uwielbiała natchnione opowieści o kolejnym powodzie takiego stanu rzeczy. Bo elektryczność jej podobno nie lubi, a i zawodzi systematycznie. Choć piekarnik elektryczny przecie działał, a w nim... przypalało się następne, zapomniane przez gospodynię wśród pogwarek, danie. 

Bardzo, bardzo malownicza, niezwykła osoba. Czasem żal, czasem tęskno trochę. 

2 komentarze:

  1. Gratuluję Ewo wytrwałości! To już dwusetny wpis? Ale ten czas mija...Pamiętam jeszcze jak stawiałaś pierwsze kroki. Blog się rozwija, kwitnie, masz wspaniały dorobek.
    Obejrzałam Twoje zdjęcie z Jeanne, nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że byłaś ruda! Czy ta Pani jeszcze żyje? Utrzymujesz z nią kontakt? Piękne wspomnienie, tak jakby...

    OdpowiedzUsuń
  2. holly, w naszym blogowym świecie większość piszących publikuje już od wielu lat, mój wynik nie oszałamia. Niemniej, faktycznie mam powody do radości, szczególnie gdy czytam wszystkie twoje komplementy.
    Nie tylko rudy wypróbowałam, eksperymenty z włosami są z tych najprostszych jakie podejmowałam :)

    Tak, Jeanne żyje i ma się dobrze (podobno). Nie jest jednak skłonna do kontaktów. Nie tylko ze mną. Od kiedy nie ma Zygmunta nie czuje widać potrzeby kontaktów, ani ze mną ani z nikim z dawnego światka artystycznego. Ale wspomnienia pewnie pozostały, bywało naprawdę pięknie.

    OdpowiedzUsuń