piątek, 28 sierpnia 2015

300. Wokół wywiadu

Dla zainteresowanych obserwatorów - życie i praca Molika - wciąż pozostają ekscytującą zagadką. Niezmiennie uważany jest - za unikatową osobliwość, pomimo że staram się przybliżać ów fenomen, choćby tak, jak zrobiłam to dwa lata temu (mgławica, milczek, aktor, doktor1.07.2013).
Poproszono mnie o wywiad zachęcając argumentem jeśli nie ty, to kto? Rozmowa ukazała się w czwartek, 15.08.2015, w kulturaonline.pl. Rozmawiałam z Barbarą Lekarczyk-Cisek. Co było tematem interview? wieloletnia przyjaźń, sposób prowadzenia staży, spotkania z Nieznanym i niemożność… wyprasowania koszuli non iron – jak we wstępnym akapicie wypunktowała dziennikarka. Nie jest łatwo pytać o maestro, równie trudno opowiadać o nim. Łatwo otrzeć się o banał, i pytającemu i indagowanej, nie trudno nie ustrzec się błędów. Przed błędem się nie uchroniłam, wydarzył się - w datach. Dość szczególne; wszystko przesunęło mi się… o dekadę.
Mianowicie:  
- „Mówię to pod rozwagę wszystkim tym praktykującym, którzy twierdzą, że to co następowało po 2000 roku, a szczególnie po 2010 – to już absolutnie nie to samo”. Powinnam była powiedzieć, oczywiście;  po 1990 roku, a szczególnie po 2000. Pozostaje mi wierzyć, że to przesunięcie w czasie zostanie ułaskawione. Inaczej można by u mnie domniemywać, z łatwością, wiedzę na temat losów ZM po roku 2010.
- Tu „Muszę dodać, że maczałam palce także w tym,  jak wiele dni powinna trwać pożyteczna dla stażysty praktyka”. Powinnam była powiedzieć raczej może trwać, zamiast „powinna”, bo tu nie wszystko, i nie zawsze, zależy od prowadzącego. Często, po prostu, otrzymuje się określone „zlecenie”, jak w każdym fachu, trzeba się więc (w pewnym sensie) starać dostosować do możliwości organizatora. Jeśli chce się podjąć wyzwanie, bo ‘negocjacje’ tyczące czasu trwania pracy nie zawsze są możliwe. Z wielu oczywistych względów. Warunkiem mogą być choćby terminy jakimi dysponują wszystkie zainteresowane strony, czy nie bez znaczenia ‘w kulturze’ słowo - budżet, oraz, oczywiście, dostępność przestrzeni wymaganej do pracy. 
   Tutaj pojawia się pojęcie wymagana przestrzeń. Ten warunek Zygmunt traktował niezwykle poważnie. Krążył po Sali z rodzajem namaszczenia; śpiewając - nasłuchiwał interakcji przestrzeni, wsłuchiwał się w jej dźwięki, poszukiwał echa. Jeśli organizator oferował wybór przestrzeni do pracy oględziny mogły trwać długo, niemal jak u pianisty wybierającego fortepian przed koncertem. Był czas gdy te przygotowania budziły mój nabożny szacunek, po czasie zaczęło do mnie docierać, że nie ma to większego sensu. Głosu używa się wszak we wszelkich warunkach, zatem właśnie na to należy organizm przygotować. Gdy zdecydowałam się podzielić z mężem tą obrazoburczą tezą jakiś czas wydawał się, powiedzmy, oszołomiony. 
Lecz i to przemyślał, zaakceptował i przyjął, jako praktykę. 
W drugiej połowie lat ’90 wiele już się w tej mierze zmieniało. Głos i Ciało odbył się choćby; w niskiej Sali z pofalowanym sufitem i podłogą szczelnie zasłaną dywanami (Bruksela 16.08.2011, tamże zdjęcie opublikowane do wglądu), w Sali PWST Wrocław - umieszczonej w niskiej suterenie, czy w Sali wielkiej jak hangar - w Institut del Teatre w Barcelonie… 
To zdjęcie, w trakcie przerwy, zrobił Molik żonie, na balkonie tej właśnie Sali. Czy łatwiej uwierzyć i zrozumieć dlaczegóż to mógł nastawiać ucha na moje sugestie tyczące własnej pracy? (nie od rzeczy będzie wyjaśnienie, że miałam wówczas przeszło 50 lat, a w jego oczach wyglądam jak… muza artysty (?). Mam też zdjęcie na którym, w obiektywie ZM, przypominam kolumnę dorycką górująca nad okolicą. Wiele to o nas mówi.
Niedawno, na Fb, prof. M. Kocur zamieścił informację o publikacji swojego artykułu „Brazylijski teatr źródeł” (kwartalnik teatralny nietak’t, fundacji teatr Nie-Taki). Opowiedział o doświadczeniach wyniesionych z obserwacji, oraz chwilowego uczestnictwa w tym procesie. Wszystko to wywarto na nim wielkie wrażenie.
„(…) Młodzi performerzy uczyli się powierzać siebie Innym, których odkrywali w sobie. Zachowywali przy tym integralność własnych osobowości (…) Każdy z młodych performerów zapraszał do własnego ciała postaci odnalezione wcześniej podczas badań terenowych. Wielce ekologiczna metoda aktorska. Nikomu nie robi krzywdy. Brazylijski teatr źródeł wydał mi się jedną z najbardziej fascynujących strategii tworzenia sztuki współczesnej, w twórczym kontakcie z tradycjami i praktykami własnej kultury. Powrót artystów do korzeni często inspiruje wielkie odkrycia artystyczne. Przykładem Kantor czy Grotowski (…)  Wszyscy ćwiczyli boso, biodra mieli silnie obwiązane szerokimi pasami materiału. Co jakiś czas, żeby „obudzić stopy”, ktoś wchodził na drobne kamyki w płaskich misach, ustawionych pośrodku sali. Po solidnym ugruntowaniu dolnych części ciała nastąpił etap twórczy, spotkanie z własnym Innym (…) Każdy z tych aktów zdawał się jednak mieć zaskakująco logiczną i przejrzystą strukturę. Odbierałem to jako serię opowieści oczywistych i zrozumiałych, choć realizowanych i odbieranych na poziomie podświadomym (...)”.

Przytaczam fragmenty tego artykułu, gdyż mają pewien związek z niedawnym wystąpieniem Giuliano Campo, w Sali Laboratorium przy wrocławskim Rynku. GC mówił wówczas o konieczności ustanowienia zestawu zasad stosowanych w GiC. Wspomniał także o konieczności podjęcia nowych badań, choćby nad wpływem na Molika okresu Parateatralnego w Laboratorium. (Maestro 16.06.2015).
Z tego co wynika z relacji prof. Kocura widać wyraźnie; w wyniesionych z prastarych tradycji działaniach performerów z Brazylii - zawarte są niemal te same elementy, które w pracy wykorzystywał Molik. 
Lecz myliłby się ten, kto sądziłby, że wyciągnięte przez niego wnioski na temat istnienia energii Ziemskiej, celowości i sposobów na pobieranie jej poprzez stopy, czy w końcu znaczenia – dla głosu – podświadomości, w tym istnienie Nieznanego, poprzedzały doświadczenia wyniesione z jakichkolwiek badań odległych, pradawnych kultur. Nie potrzebował tego, więcej, źródła teatru jako etap w zdobywaniu wiedzy potrzebnej w dziedzinie skutecznego i trwałego uruchamiania głosu - nie specjalnie go interesowały. To także dlatego długo nie mógł odnaleźć się w parateatrze, jak to enigmatycznie i ‘elegancko’ artykułował na temat swojego, 2-3 lata opóźnionego, stricte bezpośredniego, udziału w tym etapie badań Grotowskiego. Doceniał natomiast bliski kontakt z naturą, skutkujący badaniami nad postrzeganiem siebie samego, prowadzonymi w tych niecodziennych okolicznościach. Ten etap w życiu bardzo cenił dlatego, że zarówno jemu jak i pozostałym aktorom Grotowskiego pozwolił spojrzeć, niejako na nowo - na realizację wystawianych w trakcie równolegle trwających prac w Brzezince – spektakli Apocalypsis cum Figuris. W tym sensie, lecz jedynie w tym, bardzo pozytywnie oceniał swój udział w nielicznych parateatralnych przedsięwzięciach badawczych. To co on ‘widział’, i przenikliwie ocenił niemal na wstępie, Grotowski skonstatował po czasie. Bo, jak wiadomo, później już odcinał się od okresu po-teatralnego jako zgoła bezużytecznego, z punktu widzenia badań nad warsztatem ‘nowego aktora’. 

Tak więc przykro mi, Giuliano Campo, ja nie odnajduję wpływu okresu parateatralnego na rozwój Głos i Ciało. W tym czasie Molik podejmował działania jedynie - z pogranicza warsztatu - ukierunkowywane głównie na pracę z oddechem by doraźnie móc wzmacniać głosy. Lab. Acting Therapy były wówczas opracowane jako ‘pomoc dla aktorów w problemach’. Zresztą, z tej wówczas modnej nazwy pomału rezygnował by ukrócić - wszelkie skojarzenia z grą czy udawaniem, czy te sugerujące jakie niejasne, wręcz szamańskie terapie (w trakcie których Inny, mieszkający gdzie-tam, mógłby wyskoczyć z gardła stażyście). Lecz tak, pozostaję otwarta na wszelkie odkrycia w tym względzie. Szczególnie wówczas gdy 'odkryte' dokumenty czy świadectwa będą możliwe do sensownej  interpretacji. 
Wywiad ze mną, do którego się tu odnoszę, być może podsyci chęć poszukania niebałamutnych szczegółów. Bo, jak dotychczas, z ‘powszechną interpretacją’ tego co robili ci od Grotowskiego światełka w tunelu raczej brak. Jedynie garsteczka wie co pewnego na ten temat. Reszta, bez wyrzutów sumienia, oplata żenujące androny, jeśli już poczuje przemożną potrzebę wypowiadania się ‘na temat’. Najchętniej wyciągają wówczas rewelacje, te tyczące życia prywatnego. Najbardziej ich interesuje, przecie; co mógł czuć Grotowski gdy patrzył na niemal rozebrane, młode męskie ciała. Lub w jakim stopniu ci aktorzy mogli znać języki obce, i jak się nimi posługiwali. Ważne jest też jakie kto miał stosunki z żoną, córką czy kochanką. Ile mógł wypić i jak to na niego działało. Poza tym, choćby Cieślak – czy, jak każdy zdrowy chłop w kwiecie wieku, miał kochankę którą gorliwie ukrywał, by nie upubliczniać serwowanych jej razów. Dopiero te niezwykle ważne informacje zdają się otwierać im oczy. Na co?; to dlatego wszyscy oni tak dziwnie poruszali się na tej scenie, z teatru robiąc zwykłą szopkę.

Daleko nie szukając; swoje olśnienia udostępnił nam wszystkim – Karol Radziszewski skręciwszy videospektakl, zwanym też spektaklem dokamerowym, który (wedle niego) jest jedynie uprawnioną spekulacją, utopią; ‘teatrem nie dokumentem’. Film, oczywiście, zdobywa rzesze wielbicieli, którym trudno dłużej znieść, że Instytut Grotowskiego to stoisko z dewocjonaliami, tym groźniejsze, że są to dewocjonalia – teoretyczne i intelektualne. Gorliwi strażnicy pomnika -  tak sobie prycha z niesmakiem Anka Herbert (nie bacząc na to, że w dossier wpisała sobie – bajkopisarka i słowotwórczyni). W sukurs pędzi Paweł Soszyński przywalając epitetami; gorliwi stronnicy kanonu, których religijne uczucia może obrazić wszystko. Małgorzata Sadowska na to z przekąsem, pod adresem IG; ów okropny Radziszewski przekonał mnie po latach, że pod tym spiżem coś jeszcze się rusza. 
Zachwycające, odkrywcze i budujące, każdy przyzna.
W całej tej spekulacji udział wzięła pewna dyplomowana aktorka, związana z okresem po-teatralnym Laboratorium. Oraz z jedynym dziełem podjętym przez 3-4 członków dawnego Zespołu, gdy definitywnie przestano wystawiać Apocalypsis (22.03.1980). Tamten spektakl był,  jak to się określa - okresem przejściowym pomiędzy przedstawieniem scenicznym a poszukiwaniami parateatralnymi. Ona to dopiero odkrywa ameryki, z pozycji głęboko wtajemniczonej. Z początkiem ’99, po śmierci Grotowskiego, upierała się w wywiadach, że pozostała ‘ostatnią żyjącą aktorką Grotowskiego’, wplątując go niefrasobliwie w interpretacje ‘faktów’ z jej życia. Bo była, jakoby, jego osobistą asystentką, przez lata, i to tak znakomitą, że ze spektaklami Laboratorium objeździła ze ćwierć świata. Była też, rzecz jasna - Uczennicą, choć JG nigdy, nikogo, niczego nie uczył, co po wielokroć stwierdzał publicznie. Nadto, skoro „Metodę Grotowskiego” (o której nawet On nie słyszał) poznała tak świetnie – swoje rewelacje opublikowała. Jej nazwiska nie podaję bo się za nią… wstydzę. Nie brakuje jednak tych, którzy jej wierzą bez zastrzeżeń na bok odkładając dostępne fakty.
Wszystko to byłoby, być może, do przyjęcia gdyby przy okazji prezentowania tych, z założenia, obrazoburczych tez nie podlano hejterską mazią głęboko raniącą rodziny karykaturowanych. Użyto tam także rzekomych cytatów (z nieautoryzowanych ‘wywiadów’). Taki to rodzaj intelektualnej polemiki prezentują owi twórcy i apologeci, jak jeden mąż obalający z zapałem obmierzłe kanony prezentowane przez Instytut.

Mając nadzieję, że moja rozmowa z dziennikarką pozwoli na zaspokojenie, jedynie, zdrowej ciekawości a nie skłoni, nikogo, do słownych agresji odsyłam do szczegółów wywiadu, który stał się przyczynkiem do - tego 300-setnego już postu.

Zygmunt Molik: Grotowskiego aktor osobny /wywiad/  http://kulturaonline.pl/zygmunt,molik,grotowskiego,aktor,osobny,wywiad,tytul,artykul,21836.html#   
Zainteresowanym polecam także swoje, dwukrotne, rozważania - z 5.08.2012, oparte m. in. na "Ku teatrowi ubogiemu" J. Grotowskiego. 

poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Teatr Witkacego, Zakopane. Zapomniałam wszystko.

W Zakopanem Zygmunt Molik wylądował, prawdopodobnie, wprost z Wielkiej Krokwi.

A oto zimowa opowieść z dreszczykiem stosowna na upały.
Dziwnie mi. Ten pobyt w Zakopanem to dla mnie jakaś nieokreślona magma, pamiętam strzępki ni-z-gruszki. Faktów brak. Był to już, najwyraźniej (?), okres kiedy Zygmunt zaczął cyklicznie chorować. A ja, pragmatycznie, przestawiałam się na inne fale z zaufaniem, w umiejętność czuwania innych. Dlatego choćby że 'mieliśmy panią', o której od zawsze myślałam zacna rzetelność. Pani podjęła się koordynować naszą, a raczej Zygmunta głównie, działalność edukacyjną. W siedzibie i w szerokim świecie. Okazałam się zbyt prostolinijna? każdy może ten stan dowolnie dookreślić. 

Mijały lata, w końcu Zygmunt wybrał się w drogę, z której nikt nie powrócił, jak dotychczas. Byłam o to na niego zła, nie kryję, wcale tego ze mną nie konsultował. Zrobił to, co tylko jemu było mu na rękę (?). Nie przystoi po tylu latach. W tej bezrozumnej złości kolejne dni cięłam wszystko, na drobne paseczki, ręcznie; aż mi się zrobił bąbel na kciuku i trzecim. Ale co tam, myślałam, podołałam, bo to właśnie, jak mówią, jest najważniejsze.

Zakopane, jasne, to wiedziałam, jedziemy zimą, trzeba mi się przygotować na oczywiste. Sobie kupiłam, w Sopocie latem, stosowne a kolejne naturalnie, kozaczki Salamander. Maestro, nieprzewidująca, nic zupełnie w tym ważnym temacie w Sopocie nie kupiłam. Może stąd te późniejsze perturbacje?

Było wiele dni ze szczypiącym mrozem i słońcem

Pojechaliśmy, pewnie pociągiem co jedzie dobami, nie pamiętam. Dotarliśmy. Nie gdzie indziej tylko do Teatru im. St. I. Witkiewicza. "Na przełęczy" szedł wówczas kompletami, choć jego premiera odbyła się już dawno, ostatniego dnia 02. Widzieliśmy je, to jasne, w trakcie pobytu; świetne, niezwykle oryginalna inscenizacja! Wszelkie gratulacje uprawnione, także po latach. Spektakl prezentuję na gościnnych występach w Lubinie. Dopiero tam znalazłam obraz i dźwięk w stanie pozwalającym spektakl docenić https://www.youtube.com/watch?v=YehM5yEclWo 

Teatr Witkiewicza to była duszoszcipatielnaja przestrzeń. Począwszy od tego co było widać na zewnątrz, poprzez malowniczą recepcję, salę teatralną, aż po pozostałe wnętrza. Spotykaliśmy w nich nawet Alinę Janowską, wówczas jedną z naszych najświetniejszych aktorek, bardzo serdeczną i zainteresowaną interakcją. 
Zakwaterowano nas na miejscu w pokoju gościnnym. Niemałym lecz dość zgrzebnym, jakoś-tak zmumifikowanym. Na parapetach zalegały wiekowe, zdecydowanie zaniedbane lecz nieśmiertelne zapewne, pelargonie w poprzednim wcieleniu. Nie załapaliśmy się, niestety, na wielką renowację, która odbyła się w Teatrze pomiędzy 2008 a 2013. Teraz jest u nich naprawdę przepięknie. Oglądałam fotografie, stąd wiem.
No więc tak, przyjechaliśmy, jak powiedziałam. A tu mróz, że wyrywało włosy. Potem przyszły chwilowe roztopy skutkujące wstrętną mazią na drogach. Co było robić, skończyło się na poszukiwaniu stosownych kozaczków dla ZM, na grubej podeszwie, żeby się nie utopił. I stosownych, solidnych narciarskich rękawic z jednym palcem, żeby nam dłonie nie odpadły w trakcie kolejnej fali mrozów. Udało się. Kupiłam także radio przenośnie, bo w naszym lokum żadnego nie było. Wyrzuciłam je dopiero w ubiegłym roku, zagapiłam się i baterie pooszłyy, na resztę elementów.
Stolica Tatr wydała mi się wówczas dość paskudna. Wszystko prezentowało się, hym, hym, na nie dość światowym poziomie, łącznie z menu oferowanym w tzw. ekskluzywnych knajpkach. W desperacji usiłowałam kupić...kolejne futro by choć sama nieco się uświatowić, zrezygnowałam.

Zajęcia GiC, z aktorami Teatru, były ciekawe i oryginalne choć ja sama poniosłam klęskę, jako wspomagająca maestro. Nie, by był jakoś szczególnie niezadowolony, ze sposobu w jaki usiłowałam dać mu wsparcie. I nie to żeby się czepiał lecz, ze dwa razy rzucił z ukosa: daj spokój. Dałam. Włóczyłam się zatem, głównie sama bez nijakiego sensu, po tym wówczas, niemiłosiernie nieprzyjaznym wędrowcowi kurorcie.

Pierwsza przymiarka do wjazdu na Kasprowy. Kolejka oczekujących na wejście do windy wciąż stała.

Organizatorzy stawali na głowie, by nas usatysfakcjonować. Jakiś cudem, używszy wszelkich wpływów, przepchnęli nas w kolejce do zwiedzania Kasprowego... o jakie dwa kilometry do przodu. Wszyscy stali karnie a my wsiedliśmy do windy, przy cudnej i wszech-błękitnej pogodzie, by wylądować na górze w gęstym od mgły mroku, by mogąc jeno stanąć... na lśniącej od lodu podłodze. Ani kroku ani widoku. Kiszka. Tak to było, tyle pamiętam, nie zanadto, co pewnie widać. Tak czy siak, warto było pojechać na ten dziwny kraniec zimowego świata.

Jak to (!?) powiedziała ze srogim wyrzutem, pytana po kilku latach, o jakiekolwiek szczegóły - pani organizatorka; to ty nic nie masz? Poczułam się winna; nie mam, i niczego nie pamiętam.

                     Jeśli tylko coś sobie przypomnę, czegoś się dowiem, dam znać.

... 24.08.2015 - dzięki życzliwości Pani Agaty Balcerowskiej-Całki (Specjalista ds. Marketingu i Reklamy/Archiwista) dziś termin pobytu w Zakopanem mogę już umiejscowić; marzec 2004   http://www.witkacy.pl/zespol-teatru.html 

niedziela, 9 sierpnia 2015

Madryt w 2007, 30.08 - 16.09

Wylatywaliśmy z Wrocławia rankiem 30.08 zatem, dopiero na lotnisku w Monachium świętowaliśmy, szampanem, moje urodziny. Obyło się bez gromkiego surprise.
    
     Replica Teatro - Academia del Actor, C/Justo Dorato 8, Madryt  http://replikateatro.com/  
"Nie wiem czy wiesz, ale te Warsztaty, na których poznałem Zygmunta w 1980 roku, były dla mnie kluczem na całą dalszą drogę teatralną. Otworzyły mi oczy na to, co dalej powinienem robić. Tak, że jestem stale w długu w stosunku do Zygmunta"  Jaroslaw Bielski Mazurkiewicz
Zajęcia - 3-14.09.2007 - odbywały się późnymi wieczorami w sali widowiskowej Teatro. Uczestniczyło w nich 15 studentów. Na pierwszym zdjęciu, w pierwszym rzędzie siedzą; maestro oraz oboje znakomici szefowie Akademii i Teatru - Socorro Anadón i Jarosław Bielski.

Zdjęcia przyswoiłam, łatwo uzyskawszy zezwolenie, ze strony Réplika. Własnych z Madrytu nie mam, a raczej, te co mam nie są interesujące w kontekście tej opowiastki m.in. o Madrycie. To obok powstało w Barcelonie, kilka miesięcy wcześniej, jako tzw. zdjęcie paszportowe. Okradł nas wówczas, ze wszystkiego, młody i prezentujący się elegancko 'człowiek', będący tuż obok wraz nami w podróży. Zatem i nowe paszporty przyszło nam, jeszcze tam na miejscu, wyrabiać.
Lecz w Madrycie, zrządzeniem opaczności, nic niemiłego nam się nie przytrafiło, przeciwnie. Spotkaliśmy się wyłącznie z serdecznością. Sam Zygmunt - z niemijającą wręcz atencją. 
Madryt zrobił na mnie wielkie wrażenie jako miasto... spokojne i niezatłoczone, bardzo czyste, wręcz pachnące, a na dodatek hołdujące tradycyjnej elegancji. W komunikacji wszyscy wydzielali niebiańskie aromaty (nic im, że skwar  tam podobny jak dziś; czekolada się topi), a każdej mijanej pani torebka pasowała nie tylko do butów, bo i do nienagannej fryzury.
Nie ma w tym nic dziwnego, w Madrycie kultywuje się tradycje, także w tym teatrze. Uwierzcie - co roku organizują Wigilię! której charakteru nie sposób dookreślić; Teatr, Wspólna kolacja, Spotkanie świąteczne? Kilka dni przed Świętami zapraszają choćby, zespoły muzyczne z Polski, z repertuarem starych i lubianych nieśmiertelnych piosenek, do których rozdają teksty by można je było wspólnie śpiewać. Prezentują fragmenty filmów polskich (z wyjaśnieniami po hiszpańsku), a po takiej uczcie kulturalnej ze wszystkimi dzielą się Opłatkiem. Jarek i Socorro nie żałują wówczas wina, zapraszają do tańców, nie ograniczają wspólnego czasu. Tak więc można bawić się z nimi choćby do świtu. Tak może, tak powinien wyglądać - współczesny nam patriotyzm. Czyż nie?

Do czego prowadzi despotyzm, zawłaszczanie szczytnych haseł i narzucanie swojej jedynie słusznej racji mogliśmy sobie pospołu przypomnieć, w trakcie wypadu za miasto. 50 km za Madrytem mieści się przerażający dowód na to czym, w nieodpowiedzialnych rękach, stać się może kredo - Bóg, Honor, Ojczyzna.
Bielski zawiózł nas w miejsce, które jest Narodowym Pomnikiem Św. Krzyża w Dolinie Poległych. Miało upamiętniać ofiary Wojny Domowej, stało się kaźnią tysięcy. W IV 1940 gen. Franco postanowił unaocznić, wszem i wobec, niemijającą potęgę Hiszpanii. Ludzie ginęli tam w męczarniach do 1959 roku. Mauzoleum mieści się w dolinie Cuelgamuros w górach Guadarrama. To miejsce, w przedziwny sposób, jest nie tylko przerażające; można się tam zachwycić przyrodą i zadumać nad nieprawdopodobnym wręcz rozmachem obłąkańczych projektów.  https://www.youtube.com/watch?v=Lew8x9IyKKA 

Do kraju wracaliśmy w niedzielę, 16 września. A tam, jak zawsze cuda i cudeńka. Polacy awansowali do Euro 2008 i już mówiło się o 2012. Molik był zachwycony, uwielbiał gdy kopano piłkę. Cieszył się także gdy Małysz, po raz czwarty, zdobył kryształową kulę. Seksafera w Samoobronie pozostała w nim bez echa, lecz gdy odbywał się Bój o Rospudę - rzucił okiem. Nieszczęścia posłanki PO, która przez tajemniczego bruneta została skłoniona do wzięcia łapówki, obeszły go już nieporównywanie mniej - niż przedterminowe wybory i zmiana rządu. Tu odetchnął z ulgą. Odzyskanie spokoju ułatwiała mu nadto cichnąca burza intelektualna - nad polskim wydaniem "Ku teatrowi ubogiemu". Na temat nietłumaczenia tej książki prawie każdy miał przecież własną ideologię. I choć pewien krakowski tekściarz zaryzykował tezę, że "ideologia to chamstwo wobec prawdy" każdy, dosłownie każdy, kto słyszał choćby zdanie o Grotowskim koncepcją dysponował.
Trochę mu zazdroszczę, nikogo nie pozostawiał obojętnym. Jak on to robił. co w nim tkwiło? :) 
         Najważniejsze artykuły na temat J. Grotowskiego w 2007 roku - według rankingu Instytutu Grotowskiego:     http://www.grotowski-institute.art.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=389&Itemid=52  

wtorek, 4 sierpnia 2015

Zagadnienie ciała i głosu. Grotowski-Brook, Taormina Arte 1989

Był początek maja '89 roku, Brook i Grotowski spotkali się w niewielkiej, acz ekskluzywnej, Taorminie położonej w prowincji Mesyna na Sycylii. Do tego prestiżowego i luksusowego kurortu nie przyjechali na wywczasy, choć przebywali w bajkowym San Domenico Palace Hotel. Odbywała się tam II edycja programu Europa Theatre Prize, a Brook został laureatem nagrody Premio Europa per il Teatro. Grotowski przyjechał na konferencję (5-7.05.89) gdzie jednym z punktów programu była rozmowa pomiędzy nim a Brookiem. Całość koordynował G. Banu  http://www.premio-europa.org/open_page.php?id=258 
Zapis rozmowy, losy jej kolejnych publikacji znaleźć można w Książce; po raz czwarty proponuję by się z nią zaprzyjaźnić. Aneks ROZMOWA PETERA BROOKA I JERZEGO GROTOWSKIEGO PROWADZONA PRZEZ GEORGES'A BANU (...) Grotowski również zwracał szczególną uwagę na fizyczne centra głosowe. Rozwinął ćwiczenia i zaangażował się w radykalne poszukiwania zmierzające w tym kierunku. Jak zatem pojawiło się owo zagadnienie ciała i głosu i jak je podejmujecie w waszej pracy.

Grotowski miał wówczas 56 lat i od VIII 1986 oficjalnie pracował w Pontaderze. Lecz wciąż wiele podróżował. Choćby; w drugiej połowie owego maja rozpoczynał koleją roboczą sesję w Irvine, University of Kalifornia - w ramach projektu Dramat Obiektywny. Zygmunt Molik natomiast, w tym właśnie czasie, jak to on, teorie przekuwał w czyn. W maju pracował w Tybindze, miasteczku 'będącym uniwersytetem' - w Landestheater (LTT). Zaś w trzeciej dekadzie tamtego maja działał w 'Wojków' w Kowarach; Drugie Studio Wrocławskie (w pewnym sensie kontynuujące prace rozwiązanego Teatru Laboratorium)  wraz z teatrem im. C. K. Norwida w Jeleniej Górze zorganizowało tam wówczas Sympozjum poświęcone 30-leciu Teatru Laboratorium. 
Cóż mógł począć, niebożę, skoro Boss mówił ustami Brooka: "Aktor jest na służbie realności, która może dalece przekroczyć jego subiektywną naturę, jest od niej nieskończenie bogatsza i może ją oświetlić. Kiedy więc spotykał się z narcystycznymi dążeniami aktorów, stanowczo i bezlitośnie starał się je zwalczać, pragnąc wyrugować sentymentalizm i egoistyczne użycie medium teatru do zaprezentowania siebie publiczności. W ten zdrowy sposób Grotowski chciał usunąć z teatru samouwielbienie aktora, które istniało zawsze i zawsze będzie istnieć w tak wielu teatrach na świecie" . Powiedział tak Peter Brook - Marii Zmarz-Koczanowicz, w rozmowie przeprowadzonej do jej filmu Jerzy Grotowski - próba portretu [prod. ARTE i TVP, 1999]. Niemal cały tekst rozmowy jest do znalezienia w:  Peter Brook,  Z Grotowskim,  Teatr jest tylko formą,  Wrocław 2015. 

Powróćmy do 1989 roku - w Taorminie, lecz może najpierw - w Polsce? gdyż ten rok był u nas rokiem cudów. Czwartego czerwca skończył się w Polsce komunizm, tę wieść przekazała nam spektakularnie J. Szczepkowska w telewizji (28.10). Lecz po kolei:  - 1 stycznia obywatele otrzymali własne paszporty,  - zniesiono kartki i asygnaty,  - w Krakowie manifestowano w obronie uwięzionego Vaclava Havla,  - odbywały się poufne spotkania w Magdalence poświęcone przyszłej ordynacji wyborczej oraz relacjom między izbami parlamentu i prezydentem,  - Okrągły Stół zakończył obrady,  - zarejestrowano NSZZ "Solidarność", a Lech Wałęsa odbył podróże do Włoch i Watykanu.  - Tuż po konferencji w Taorminie, 8 maja, ukazał się pierwszy numer "Gazety Wyborczej",  - Chwilę potem Kościół zyskał osobowość prawną; przyznano mu ulgi podatkowe i celne oraz obiecano zwrócić przywłaszczone nieruchomości.  - 2 lipca Prezydent USA George Bush wezwał ZSRR do wycofania wojsk z terytorium Polski, a zaraz potem przyjechał z wizytą.  - 1 sierpnia urynkowiono ceny żywności,  - 24 sierpnia sejm zaaprobował Tadeusza Mazowieckiego na stanowisko premiera. Co za czasy! do dziś brzemienne w... nie zawsze zbawiennych, skutkach. 
Jednakże, by nie było zbyt minorowo (po powyższej konstatacji) przedkładam zdjęcie J.G. odnalezione w sieci (autor nieznany). Zamieścił je G. Galvis, bloger z Kanady, informując, że dotyczy zdarzeń 1966 roku. 'Trochę' to bałamutne, ba, wręcz nie możliwe. Choćby dlatego, że dopiero w 1970 r. Grotowski schudł tak spektakularnie. Nadto, nasz bohater nie miał powodu by dać się fotografować przed Teatrem Polskim we Wrocławiu 23 lata przed podróżą na uroczystości związane z Premio Europa per il Teatro '89. Lecz już 16 lat przed wyjazdem do Taorminy, czyli w 1973 roku, owszem tak. Co nie znaczy, że 1966 nie był dla niego ważny. Skutkiem ukazania się w numerze "Odry" jednego z najważniejszych jego tekstów: Ku teatrowi ubogiemu (Odra 1965 nr 9, s.21-27) było wystąpienie na Kongresie Kultury Polskiej (8.09.1966). 
Elegancki Grot (tak, cenił stosowną do okoliczności elegancję) 21.05.1973 miał spotkanie z członkami Klubu 1212 (założonego przy tym Teatrze przez wspaniałą Annę Hannovą) - przy okazji IV Międzynarodowego Festiwalu Teatru Otwartego we Wrocławiu. (Bowiem w 1973 Festiwal, organizowany przez Kalambur, po raz pierwszy zaprezentował się pod taką oto nazwą).
Czas na powrót na Prix Europa du Théâtre, Taormina Arte.    Praca nad głosem, co to takiego? Mówi się, że głos jest czymś 'odseparowanym'. Ale to tylko w pewnych ćwiczeniach można 'odseparować' głos, i co więcej, odseparowany głos jest czymś bardzo groźnym dla rozwoju aktora. A zatem, kiedy myślę o pracy nad głosem, myślę o pracy nad ciałem, z którego głos się wydobywa. Ale co to znaczy, praca nad ciałem? Pracowałem przez wiele lat nad wielką teatralną klasyką z przeszłości. Wszyscy mówili, że robię teatr fizyczny, podczas gdy w rzeczywistości pracowałem nad relacją między działaniem i tekstem. Mówiono jednak, że to teatr fizyczny. Nie stanowiło to prawdziwego zagrożenia, bo pracowaliśmy na tekście. Ale dla innych tak zwanych uczniów była to katastrofa, bo oni naprawdę pracowali nad teatrem fizycznym. Tak, głos jest niesiony przez ciało, ale co to znaczy? Co to ciało robi?

Po pierwsze, coś przechodzi przez ciało - coś takiego jak impulsy i działania. Tutaj pojawia się kwestia przekazywania znaczenia. Znaczenie. Pomyślcie o tym; są w życiu codziennym ludzie, którzy mówią ci o czymś, ale to coś nie dociera. A przecież słowa znajdują się na swoim miejscu, głos brzmi. Ale znaczenie nie dociera. To tak, jakby zabrakło wysiłku, by przekazać znaczenie. Jeśli robione jest to z pewnym wdziękiem, z pewnym urokiem, otrzymujemy piękną francuską rozmowę w kawiarni. Żadnego znaczenia, ale słowa takie wyraziste, żonglerka pełna wirtuozerii - brawo! Ale znaczenie nie dociera. W pracy nad głosem ciało musi próbować przekazać znaczenie. Pomiędzy głosem i ciałem, które czyni wysiłek przekazania znaczenia, są słowa, mowa.
Ach, macie tu dwie rzeczy; głos i znaczenie. Nie chodzi tu o właściwe podkreślenie akcentów logicznych, ale raczej o to, jak słowa są naładowane znaczeniem-energią. Energia. Tak, istnieje kwestia energii. Ta energia, która jest naładowana znaczeniem i która stanowi ładunek słów, jest pojawiającą się wibracją brzmieniową. Peter Brook w tekście na temat Orghastu robi bardzo ważną uwagę o języku awesta, w którym słowa muszą być wypowiadane w precyzyjny sposób; istnieją pewne wskazówki i jeśli się ich przestrzega, sama warstwa dźwiękowa niesie znaczenie. W tym rytualnym i sakralnym języku wibracja dźwiękowa słów sama przynosi znaczenie. To istota problemu w rytuale. A więc widzicie, jest głos ale nie można odciąć głosu od mowy, nie można odciąć głosu od ciała, nie można odciąć głosu od impulsów i działań od znaczenia. Znaczenie polega na tym, by przekazać znaczenie. Aby przekazać znaczenie, trzeba mieć energię, która nadaje moc słowom, trzeba zastosować słowo-energię, głos-energię, ciało-głos-energię, ciało-głos-słowo-energię.

Takimż to człowiekiem był - pan J. Grotowski. Naprawdę była w nim wielka, interesująca przestrzeń istniejąca pomiędzy praktykowanymi stylistykami, które miały go dookreślić. Choćby tymi - którym hołdował pan T. Kantor; z niemijającą pewnością wiedział co o nim sądzić [był zwykłym złodziejem i oszustem], lub innymi - cechującymi wielu, lekko rozhisteryzowanych apologetów, z których pokpiwa sobie pan D. Kosiński w swojej najnowszej książce [dzieło człowieka tak lubiącego igrać niebezpiecznie z innymi zamieniono na kaplicę grobową, do której wyznawcy wchodzą w ciszy, by ucałować świętą podłogę].

Jeśli, dzięki moim opowiastkom, ktokolwiek bardziej polubił dokonania P. Brooka ucieszy go to przepiękne zdjęcie. Przesłał mi go, wczoraj, Andrzej Paluchiewicz wiedząc, że ponownie o Nim piszę. Powstało w 9.03.2005 w Teatrze Polskim, na spotkaniu P. Brooka z publicznością, prowadzonym przez Grzegorza Ziółkowskiego, dyrektora programowego Ośrodka Grotowskiego. Spotkanie wiązało się z wizytą we Wrocławiu - Théâtre des Bouffes du Nord, CICT (Paryż, Francja) oraz prezentacjami spektaklu Tierno Bokar (wg książki Amadou Hampaté Bâ Vie et enseignement de Tierno Bokar – Le Sage de Bandiagara (Życie i nauczanie Tierno Bokara – mędrca z Bandiagara) - jako poszukiwania teatralnego. 
A. Paluchiewicz, jako widz, robił zdjęcia z sali, a powstała ich cała seria. To prezentowane jest jednym z nich.
O Książce, którą polubiłam pisałam wcześniej: 24.03, 6.04, 31.07.2015.
A. Paluchiewicz zarejestrował również całe spotkanie. Uczynił to także Ośrodek, jego zapis jest dostępny; Dlaczego Pan podróżuje?...Zapis spotkania z Peterem Brookiem w Teatrze Polskim we Wrocławiu, 9 marca 2005, spisała i przełożyła Justyna Rodzińska, „Konteksty. Polska Sztuka Ludowa” 2005 nr 1, s. 29–32.