poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Teatr Witkacego, Zakopane. Zapomniałam wszystko.

W Zakopanem Zygmunt Molik wylądował, prawdopodobnie, wprost z Wielkiej Krokwi.

A oto zimowa opowieść z dreszczykiem stosowna na upały.
Dziwnie mi. Ten pobyt w Zakopanem to dla mnie jakaś nieokreślona magma, pamiętam strzępki ni-z-gruszki. Faktów brak. Był to już, najwyraźniej (?), okres kiedy Zygmunt zaczął cyklicznie chorować. A ja, pragmatycznie, przestawiałam się na inne fale z zaufaniem, w umiejętność czuwania innych. Dlatego choćby że 'mieliśmy panią', o której od zawsze myślałam zacna rzetelność. Pani podjęła się koordynować naszą, a raczej Zygmunta głównie, działalność edukacyjną. W siedzibie i w szerokim świecie. Okazałam się zbyt prostolinijna? każdy może ten stan dowolnie dookreślić. 

Mijały lata, w końcu Zygmunt wybrał się w drogę, z której nikt nie powrócił, jak dotychczas. Byłam o to na niego zła, nie kryję, wcale tego ze mną nie konsultował. Zrobił to, co tylko jemu było mu na rękę (?). Nie przystoi po tylu latach. W tej bezrozumnej złości kolejne dni cięłam wszystko, na drobne paseczki, ręcznie; aż mi się zrobił bąbel na kciuku i trzecim. Ale co tam, myślałam, podołałam, bo to właśnie, jak mówią, jest najważniejsze.

Zakopane, jasne, to wiedziałam, jedziemy zimą, trzeba mi się przygotować na oczywiste. Sobie kupiłam, w Sopocie latem, stosowne a kolejne naturalnie, kozaczki Salamander. Maestro, nieprzewidująca, nic zupełnie w tym ważnym temacie w Sopocie nie kupiłam. Może stąd te późniejsze perturbacje?

Było wiele dni ze szczypiącym mrozem i słońcem

Pojechaliśmy, pewnie pociągiem co jedzie dobami, nie pamiętam. Dotarliśmy. Nie gdzie indziej tylko do Teatru im. St. I. Witkiewicza. "Na przełęczy" szedł wówczas kompletami, choć jego premiera odbyła się już dawno, ostatniego dnia 02. Widzieliśmy je, to jasne, w trakcie pobytu; świetne, niezwykle oryginalna inscenizacja! Wszelkie gratulacje uprawnione, także po latach. Spektakl prezentuję na gościnnych występach w Lubinie. Dopiero tam znalazłam obraz i dźwięk w stanie pozwalającym spektakl docenić https://www.youtube.com/watch?v=YehM5yEclWo 

Teatr Witkiewicza to była duszoszcipatielnaja przestrzeń. Począwszy od tego co było widać na zewnątrz, poprzez malowniczą recepcję, salę teatralną, aż po pozostałe wnętrza. Spotykaliśmy w nich nawet Alinę Janowską, wówczas jedną z naszych najświetniejszych aktorek, bardzo serdeczną i zainteresowaną interakcją. 
Zakwaterowano nas na miejscu w pokoju gościnnym. Niemałym lecz dość zgrzebnym, jakoś-tak zmumifikowanym. Na parapetach zalegały wiekowe, zdecydowanie zaniedbane lecz nieśmiertelne zapewne, pelargonie w poprzednim wcieleniu. Nie załapaliśmy się, niestety, na wielką renowację, która odbyła się w Teatrze pomiędzy 2008 a 2013. Teraz jest u nich naprawdę przepięknie. Oglądałam fotografie, stąd wiem.
No więc tak, przyjechaliśmy, jak powiedziałam. A tu mróz, że wyrywało włosy. Potem przyszły chwilowe roztopy skutkujące wstrętną mazią na drogach. Co było robić, skończyło się na poszukiwaniu stosownych kozaczków dla ZM, na grubej podeszwie, żeby się nie utopił. I stosownych, solidnych narciarskich rękawic z jednym palcem, żeby nam dłonie nie odpadły w trakcie kolejnej fali mrozów. Udało się. Kupiłam także radio przenośnie, bo w naszym lokum żadnego nie było. Wyrzuciłam je dopiero w ubiegłym roku, zagapiłam się i baterie pooszłyy, na resztę elementów.
Stolica Tatr wydała mi się wówczas dość paskudna. Wszystko prezentowało się, hym, hym, na nie dość światowym poziomie, łącznie z menu oferowanym w tzw. ekskluzywnych knajpkach. W desperacji usiłowałam kupić...kolejne futro by choć sama nieco się uświatowić, zrezygnowałam.

Zajęcia GiC, z aktorami Teatru, były ciekawe i oryginalne choć ja sama poniosłam klęskę, jako wspomagająca maestro. Nie, by był jakoś szczególnie niezadowolony, ze sposobu w jaki usiłowałam dać mu wsparcie. I nie to żeby się czepiał lecz, ze dwa razy rzucił z ukosa: daj spokój. Dałam. Włóczyłam się zatem, głównie sama bez nijakiego sensu, po tym wówczas, niemiłosiernie nieprzyjaznym wędrowcowi kurorcie.

Pierwsza przymiarka do wjazdu na Kasprowy. Kolejka oczekujących na wejście do windy wciąż stała.

Organizatorzy stawali na głowie, by nas usatysfakcjonować. Jakiś cudem, używszy wszelkich wpływów, przepchnęli nas w kolejce do zwiedzania Kasprowego... o jakie dwa kilometry do przodu. Wszyscy stali karnie a my wsiedliśmy do windy, przy cudnej i wszech-błękitnej pogodzie, by wylądować na górze w gęstym od mgły mroku, by mogąc jeno stanąć... na lśniącej od lodu podłodze. Ani kroku ani widoku. Kiszka. Tak to było, tyle pamiętam, nie zanadto, co pewnie widać. Tak czy siak, warto było pojechać na ten dziwny kraniec zimowego świata.

Jak to (!?) powiedziała ze srogim wyrzutem, pytana po kilku latach, o jakiekolwiek szczegóły - pani organizatorka; to ty nic nie masz? Poczułam się winna; nie mam, i niczego nie pamiętam.

                     Jeśli tylko coś sobie przypomnę, czegoś się dowiem, dam znać.

... 24.08.2015 - dzięki życzliwości Pani Agaty Balcerowskiej-Całki (Specjalista ds. Marketingu i Reklamy/Archiwista) dziś termin pobytu w Zakopanem mogę już umiejscowić; marzec 2004   http://www.witkacy.pl/zespol-teatru.html 

2 komentarze:

  1. Wyjątek potwierdzający regułę, że masz pamięć z najprzedniejszej gumy. Poza tym wierzę w Twoje zdolności detektywistyczne - coś w końcu znajdziesz na temat owego enigmatycznego stażu.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję za wsparcie, i wiarę w moje możliwości jako człowieka o pamięci z gumy, Bee. Miło znaleźć się w gronie "człowieka z-", to niezgorsze wzory :)
    Jedno pewne, się staram, wypytuję. Więc nie wykluczone, że uda się któregoś dnia co sensownego ustalić.
    Miło, że wpadłaś.

    OdpowiedzUsuń