23 lutego - zamieściłam notatkę o uczestniczce wrocławskiego stażu - w grudniu 1993. Obiecałam wówczas zamieścić Jej spojrzenie na pracę z Zygmuntem Molikiem, pozostaje spełnić obietnicę.
Na zdjęciu Autorka - L'uomo Caravaggio, 5 luty 2011
Testo originale di: Angela Ottone,
Szóstego dnia wypiliśmy wspólnie ostatnią filiżankę herbaty, uczestniczyliśmy w ostatnich improwizacjach, a potem Molik podziękował nam za wykonaną pracę. Zdjął swoje grube, czerwone skarpety, doprowadził do ładu zieloną koszulę, podobną do tej z pierwszego dnia (czyż nie mówi się, że zielony to kolor nadziei?) i pożegnał się z nami. Na koniec zszedł po schodach... i powrócił - tak jak i my - na ulice Wrocławia. Nadal zanurzone w przedświątecznej atmosferze.
Na zdjęciu Autorka - L'uomo Caravaggio, 5 luty 2011
Testo originale di: Angela Ottone,
Traduzione dall’ Italiano di: Elżbieta Wolak
Warsztaty
aktorskie Zygmunta Molika. Wrocław 14 - 19 grudnia 1993 r.
Jest popołudnie i
nawet nie jest tak zimno w tym Wrocławiu, tonącym w przedświątecznej atmosferze
zbliżającego się Bożego Narodzenia.
Kieruję się w
stronę Rynku, przechodząc obok ulicznych handlarzy i ich straganów, na które
nie zwracam uwagi, lecz których kolorowe smugi towarzyszą moim spokojnym
krokom. Zostawiam za sobą psa, skulonego w kącie między tekturowymi kartonami i
resztkami jedzenia. On tam leży prawie bez ruchu, tak jakby pilnował schodów i
przechodzących po nich ludzi, którzy
zwalniają krok żeby na niego przez chwilę popatrzeć - o co pies jednak zdaje
się całkiem nie dbać.
Od zaułku oddziela
mnie jeszcze parę kroków, przechodzę pod arkadami i plakaty ‘Centrum’ po mojej
prawej stronie uświadamiają mi, że już jestem na miejscu. Z lewej strony
otwiera się ulegle, pomalowana na brązowo brama, wnętrze także jest brązowe, z
wyjątkiem fragmentu pod schodami utrzymanego w kolorze jasnożółtym. Zastanawiam
się, kto i kiedy zdecydował, żeby w ten sposób wymalować klatkę schodową. (W
tym kraju nawet już nie pytam: dlaczego? - „tylko takimi farbami
dysponowaliśmy” - słyszałam często w podobnych okolicznościach).
Głosy dochodzące z
wyższych pięter upewniają mnie, że są już inne osoby oczekujące na początek
pracy. Wchodzę na ostatnie piętro. Tu mój wzrok szybuje ponad dachami. Sala, w
której się przebieramy, jest zimna i te pierwsze chwile są krępujące po trosze
dla wszystkich, mimo, że - jak to się często zdarza w trakcie takich roboczych
spotkań - większość twarzy należy do ludzi poznanych już wcześniej, w innych
miastach, teatrach, salach, w trakcie innych warsztatów.
O godz. 14-tej
jestem w sali na I piętrze. Na szczęście tutaj jest cieplej! Okna są zamknięte,
mury ciemne, a dokładnie - czarne, z wyjątkiem tej pięknej ściany z czerwonej
cegły. Zawsze lubiłam tę ścianę.
Z ulicy dochodzi
szmer (hałasu) i słychać głosy tych, którzy nie będą tu z nami pracować. W sali nasza grupa wciąż się powiększa.
Ostatecznie będzie nas 15, 16 lub więcej osób. Nigdy nie zatroszczyłam się,
żeby wszystkich policzyć.
O godz. 14.30
przybywa on: punktualny, wolnym krokiem,
mniej korpulentny niż to sobie wyobraziłam. Wygląd zewnętrzny Zygmunta Molika
jest dla mnie prawdziwą niespodzianką. Wyobrażałam go sobie zawsze (jako
imponującego/okazałego mężczyznę), tymczasem jego dżinsy kryją nogi - jak się
można domyślać - silne, lecz nie obfitujące w muskuły. Jego tors, odziany w
koszulę koloru butelkowej zieleni, daje pewne poczucie bezpieczeństwa, lecz
poważna twarz budzi we mnie nieśmiałość (i zakłopotanie). Wiek Molika zdradza
wyraźna łysina i lekko zaokrąglony brzuch, który na szczęście czyni go mniej
legendarnym, a bardziej ludzkim.
Jaskrawo czerwone,
grube skarpety ściszają rytm jego kroków, gdy przechadza się po sali oczekując
na przybycie reszty uczestników. Dziwne, ale nie upomniał spóźnionych ani
jednym słowem!
Otrzymawszy w końcu
odpowiedź twierdzącą na swe pytanie: - czy już wszyscy jesteśmy? - podszedł do
okna (tego które wychodzi na zaułek), otwiera je i wygląda przez chwilę na
zewnątrz. Potem obraca się i zachęca nas, abyśmy zrobili to samo: - spójrzcie
przez chwilę na niebo, popatrzcie na nie.
Ta nasza cicha procesja,
aby spojrzeć na niebo - które wyglądało, jak gdyby chciało objąć swą stonowaną
szarością puste dachy wychylające się na zaułek - jest naszym pierwszym
ćwiczeniem. Zrozumiałam to jednak później. Molik zamyka w końcu okno, prosi
abyśmy utworzyli krąg i pokazuje nam pozycję, która w następnych dniach okaże
się podstawą, punktem wyjścia i dojścia każdego ćwiczenia wykonywanego w
postawie stojącej.
Chodzi
o pozycję równowagi, otrzymaną przez przesunięcie punktu ciężkości ciała na
jedną nogę (np. lewą), podczas gdy druga noga jest trochę cofnięta i oparta na
podłodze, z lekkim naciskiem na przedstopie. Ciężar ciała jest więc utrzymywany
przez nogę wysuniętą. Trzeba jednak bardzo uważać, żeby nie „usiąść” na
biodrze. Aby to się udało, pośladki nie mogą być rozluźnione, a na poziomie
bioder i pasa powinno być wyczuwalne lekkie napięcie, spowodowane kontrastem
dwóch sił: jednej, która naciska w dół idąc ‘wektorem’ nogi i drugiej, która
prze do góry po linii bocznej tułowia, aż do karku i głowy.
Przedstawiając to w sposób bardziej poetycki możnaby rzec, że
ta pozycja pomaga w poszukiwaniu punktu zetknięcia się nieba (dokąd podąża
głowa) z ziemią (na którą nasze stopy pragną zawsze wrócić).
Molik daje nam
chwilę, abyśmy znaleźli właściwą pozycję, po czym pokazuje nam lekkie krążenie
miednicą, któremu w fazie ruchu do tyłu
towarzyszy w d e c h, natomiast w fazie
powrotu do przodu - w y d e c h (później
faza wydechu stanie się fazą emisji głosu: najpierw wdech, później słowo). Molik każe każdemu z nas, aby powtórzył ten
ruch, wymawiając własne imię. Górna część klatki piersiowej jest ‘otwarta’, to
znaczy przesuwa się jednocześnie do góry i do przodu. Daje to wrażenie, że
mostek chciałby być lustrem dla tego nieba w odcieniach szarości, które tam,
poza czarnymi, zamkniętymi oknami sali ćwiczeń wciąż oczekuje na nasze nowe
spojrzenie.
Przytaczałam tu z mojego zeszytu pt. „Doświadczenia-
brulion” to, co było początkiem sześciodniowej pracy w tym samym miejscu, o tej
samej porze, ze stałą przerwą o godz. 16-tej (abyśmy mogli się pokrzepić
herbatą, którą ktoś dla nas przygotowywał na parterze).
Nie wydaje mi się
właściwe opisywanie tu wszystkich ćwiczeń, jakie nam pokazano w trakcie
warsztatów, bowiem jeśli nawet jest prawdą, że była to praca czysto fizyczna i
zmysłowa, to jednak Molik nigdy nie uczynił jej jedynie gimnastycznym
powtarzaniem lub wyczynem.
„Nauczyć się” to nie znaczy „wykonywać ćwiczenia”
- powie Molik trzeciego dnia pracy, i rzeczywiście te ćwiczenia - zawsze tak
precyzyjne, że można by je sprowadzić do
gimnastycznych schematów - stawały się, dzięki jego słowom DIALOGIEM, BAŚNIĄ (używam
wielkich liter, aby podkreślić wagę tych słów!). Ściana nie jest już ścianą -
lecz moim partnerem, partnerem - przestrzenią, z którym chcę rozmawiać, używając
na przykład moich bioder. Te z kolei wykonują kilka zwykłych okrążeń nie po to,
by ćwiczyć mięśnie grzbietowe i brzuszne, lecz aby uciec od nierozerwalnej
więzi, która je łączy z kręgosłupem - i opowiedzieć (być może!) historię mojej
ucieczki. Byłoby, w każdym razie poważnym błędem przypuszczenie, że z
powodu tego nie gimnastycznego ustawienia zarzucona zostaje precyzja - wręcz
przeciwnie. Poszukuje jej się z największym zapałem, z najwyższą gorliwością,
ponieważ tylko poprzez precyzję „dialog” z przestrzenią i dźwiękiem znajduje
właściwy wymiar i przyczynę istnienia.
Z mojego „Brulionu” - dn.
15.XII.’93: „Waszym partnerem jest przestrzeń - mówi Molik -
nie możecie działać, jeśli nie odniesiecie się do kogoś. Nawiązanie kontaktu w
drugim człowiekiem jest sensem życia. Impuls fizyczny, dźwięk, gest czy słowo -
muszą być skierowane do kogoś. „Alfabet” - tego terminu używa Molik
pokazując nam ćwiczenia i zupełnie tak samo, jak litery alfabetu, wszystkie
ruchy zostają połączone i zmodyfikowane - aby sformować sylaby, słowa, zdania -
aż do osiągnięcia subtelności i wykwintności poezji.
Molik demonstrował
po jednym ćwiczeniu, a następnie pozwalał nam improwizować przy użyciu świeżo
poznanego alfabetu. Każde ćwiczenie miało swą duszę, historię i dlatego Molik
nigdy nie opisywał nam np. plie - z wyprostowaną klatką piersiową i lekko
zgiętymi w łokciach rękami, opuszczonymi przed sobą prostopadle do podłogi -
lecz mówił: „To tak jakbym się opuszczał w ciemności, aby dosięgnąć i dotknąć
rękami tego, co się znajduje przede mną, na dole. Nie wiem co to jest: woda,
ogień, ziemia? To materia nieznana, dlatego obniżam się niespiesznie, a ręce
podążają za tym ruchem... bardzo powoli. Nie patrzę w dół, to nic nie da, jest
tak ciemno, że nie mógłbym nic zobaczyć. Muszę to tylko poczuć, delikatnie
dotknąć”.
Nigdy nie pokazywał
czym i jak powinniśmy poruszać podczas długich improwizacji (nawet bez zegarka
na ręku wiedziałam, że niektóre z nich trwały około godziny; trochę krócej lub
dłużej). Interweniował tylko, by poprawić oczywiste błędy w koordynacji i ‘gdy
coś nie było w porządku’, mówił: - ‘Nie, nie tak. Szukaj jeszcze, ale w innym
kierunku’. Czasami zdawałam sobie
sprawę, że wchodził z kimś w ścisły związek, widziałam jak porusza się po
obrzeżach sali, czułam jego uważny wzrok, a potem gest, fizyczną sekwencję,
pozycję, dźwięk - wszystko czynione z kimś i dla kogoś.
W moich notatkach z
dn. 17.XII.’93 znajduję następującą N. B.: Jedną z najciekawszych
rzeczy w całym kursie jest zachowanie Molika podczas improwizacji. Krąży prawie
niedostrzegalnie wokół kogoś kto pracuje. Obserwuje, słucha. I kiedy dostrzega,
że coś ‘zaczyna się rodzić’ - uczestniczy w tym akcie całym swym ciałem,
reagując i ofiarowując swoją całkowitą fizyczną obecność. Przy nim wydaje się
niemal, że nie istnieje błąd niepotrzebny, wszystko co się robi - jest ważne. Często
widziałam, że przybierał pozycję podobną do pozycji osoby improwizującej.
Zadawałam sobie pytanie; czy czyni to, aby zrozumieć jakie napięcia wchodzą w
grę przy pewnych pozycjach, czy też aby dostarczyć lustra (dostrzegalnego w
sposób nie do końca uświadomiony i racjonalny) temu, którego działanie go
poruszyło.
Tu
chciałabym przytoczyć własne doświadczenie, które miało miejsce trzeciego dnia
warsztatów. Molik wszedł do sali, gdy niektórzy z nas już się
pojedynczo rozgrzewali. W ciszy założył swoje grube, czerwone skarpety i
nakazał nam kontynuować rozgrzewkę. Ta zaś stopniowo przeistaczała się w
prawdziwą improwizację opartą o „alfabet” ciała i gestów, którego nauczyliśmy
się w poprzednich dniach. Po pewnym czasie, którego nie umiałabym określić,
Molik dał sygnał do rozpoczęcia improwizacji wokalnej ( może powinnam użyć
terminu: dźwiękowej?). Także to ćwiczenie trwało przez czas nieokreślony, a
nawet ośmieliłabym sie rzec - nieskończony. Prywatnie, doświadczyłam uczucia
wysiłku i wyczerpania do tego stopnia, że poczułam się tak wycieńczona, jak mi
się to już od dawna nie zdarzyło. Mimo to, krok po kroku, owładnęło mną poczucie
mocy. Głos wychodzący z mojego ciała wydawał mi się nieznany i niemal potężny.
Nie była to siła indywidualna, osobista - lecz zbiorowa, będąca w ścisłym
związku z grupą osób, które mnie otaczały. Miałam niewiarygodne wrażenie (bardziej
fizyczne niż duchowe czy uczuciowe), że jestem podtrzymywana przez głosy moich
kolegów - które nie pozwoliły mi upaść; byłam członkiem tej ‘wspólnoty
dźwiękowej’, podążającej nie wiadomo ku czemu.
I oto Molik jest
przy mnie. Śpiewa. Nie przerywając mojej improwizacji zastanawianiem się, czy
chce abym go naśladowała, abym w jakiś sposób podążała za nim. Przez chwilę
czuję, że mój głos waha się, a uczucie mocy zanika. Lecz wezwanie grupy jest
zbyt natarczywe, nie mam wyjścia, muszę poddać się temu niekontrolowanemu
strumieniowi dźwięku. Molik pozostaje przy mnie przez parę minut i widzę, jak
jego ruchy wspierają moje - w pewnym sensie rozbudowują je i w konsekwencji -
stymulują, ukazując mi inne możliwości. Przestałam sobie zadawać
pytania, śpiewam i już. Śpiewam i wiem, że nie śpiewam tylko dla siebie.
Gestem dyskretnym i
delikatnym, lecz także stanowczym i nie podlegającym dyskusji, Molik wezwał nas
do zaprzestania improwizacji i w tym samym momencie zapanowała na sali cisza
absolutna. Wówczas ja, równie cicho, zapłakałam. Nieruchome i nieme oczekiwanie
przerwał sam Molik: To było prawdziwe
poszukiwanie - powiedział - Czasami
się to zdarza. Przerwa, herbata jest
już pewnie gotowa na dole.
Po przerwie Molik zawiesił zajęcia w tym dniu. I teraz wiem,
że miał rację. „To Coś”, jak nazywał to Grotowski - stało się i nie mogło się
powtórzyć jeszcze raz w tym samym dniu.
Nie pozostało mi nic innego, jak tylko przemyśleć to
zdarzenie. Oraz zdanie, które Molik często wypowiadał poprzedniego dnia: „Tu się nie szuka poprzez uczucia, lecz
poprzez zmysły”.
W następnych dniach
miały miejsce inne chwile, w których zaistniało między nami to, co ja uwielbiam
nazywać Cudem, lecz są to doświadczenia, których nie da się opowiedzieć,
pomijając doznania i emocje, jakkolwiek by one nie były silne i gwałtowne. Nie mogę wyrazić piórem brzmienia , wibracji
zdławionego głosu C., która
kontynuuje improwizację wśród potoków łez, zwilżających jej twarz. (dla
zachowania dyskrecji, nie używam imion moich kolegów i koleżanek). Mogę
jednak opisać jej ciało, któremu udaje się wreszcie odkryć ruch, pozycję w
której brak: nierównowagi bocznej, sztywności kończyn dolnych; nieruchomość i
oddalenie ciemnych oczu dają życie innej C.
„kobiecie-marionetce”, wzruszającej i nieznanej. Nieznanej zarówno sobie jak i
innym.
Molik przemawia do niej szorstko: „Otwórz oczy, wypręż ciało i
maszeruj prosto. Brakuje ci czegoś zasadniczego, szukaj tego. Czuję, że
próbujesz, więc wysil się i naprawdę to znajdź, żeby wypełnić tę pustkę, którą
w sobie nosisz”.
Do kolegi, który na nią czekał w wyznaczonym miejscu, Molik
mówił: „Ty jesteś jak ptak na gałęzi. Ptak, który patrzy, patrzy i czuje się
gotowy, lecz widzi, że będzie musiał jeszcze poczekać, bo ‘ten moment’ jeszcze
nie nadszedł”.
Natomiast do dziewczyny, która wyglądała jakby chciała
zrezygnować, rzucił: „nie, nie możesz się cofnąć. Odczekaj, ale nie wycofuj się
z gry. Teraz to już nie jest możliwe”. Łez K.
było coraz więcej, i co dziwne, jej głos stawał się odpowiednio - coraz
bardziej bolesny, lecz i coraz potężniejszy aż do chwili, gdy nagłe i
oswobadzające łkanie - nie zdusiło dźwięku w jej gardle. Teraz już nie mogła
się zatrzymać i zmierzała, nie ociągając się ku A. kierując się tym dźwiękiem, który wibrował w każdej części jej
ciała, wychylonego do przodu mechanicznym i uroczystym krokiem.
Nigdy wcześniej nie zrozumiałam tak dosłownie, co
oznacza ‘zapewnić im dyskrecję, która musi przetrwać, póki to co widzisz nie
stanie się spektaklem’ - chociaż
przeżytym.
Molik często mówił o stosunku do drugiego człowieka,
pozostającego „na zewnątrz siebie”; kładąc nacisk na potrzebę zrozumienia, że
to co czynimy, czynimy „ja i ty” i „hic et nunc” (tu i teraz - E. M.). „Nie poszukujemy głosu jako
odrębnego i autonomicznego środka ekspresji; interesuje nas dźwięk i harmonia,
które rodzą się z wibracji ciała. Nie możecie ‘grać’, jeśli nie odniesiecie się
do kogoś. Nawiązanie kontaktu z drugim człowiekiem - jest sensem życia”.
Szóstego dnia wypiliśmy wspólnie ostatnią filiżankę herbaty, uczestniczyliśmy w ostatnich improwizacjach, a potem Molik podziękował nam za wykonaną pracę. Zdjął swoje grube, czerwone skarpety, doprowadził do ładu zieloną koszulę, podobną do tej z pierwszego dnia (czyż nie mówi się, że zielony to kolor nadziei?) i pożegnał się z nami. Na koniec zszedł po schodach... i powrócił - tak jak i my - na ulice Wrocławia. Nadal zanurzone w przedświątecznej atmosferze.
I tylko psa, skulonego w kącie pod schodami - już nie było.
Milano, 15 Gennaio 1994, Angela Ottone.
(Ewa Molik, II. 2012.
Układ tekstu, podkreślenia i uwypuklenia - własne).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz