sobota, 26 lutego 2011

Ludwik

Odbył się przedpremierowy pokaz filmu Małgorzaty Dziewulskiej
GROTOWSKI - FLASZEN.

21 lutego w Sali Teatru Laboratorium; w tej kultowej już wręcz sali, będącej miejscem pielgrzymek fanów 'burzycieli porządku'. Niegdyś, całe lata, czarna - odczyszczona została do gołej cegły. Zmieniono także podłogę, okna i drzwi. Jest inaczej a jednak tak samo, klimat pozostał.
    
Publiczność dopisała nadzwyczajnie. Oprócz wszystkich 'swoich' nadkomplet oczekujących nowego wydarzenia. Film, zrobiony skromnymi środkami prezentuje Wrocław- Ludwika. Choć nie mieszka tu już, od wczesnych lat '80, On Krakus, On Paryżanin - czuje się Wrocławianinem. Spędził tu niezwykłe, twórcze lata życia. Będąc także 'klucznikiem' Teatru Laboratorium - jak sam określa jedną ze swych ról w Zespole.
    
Ludwik Flaszen jest w tym filmie właściwie jedynym aktorem, wszyscy pojawiający się na ekranie są, jakby, jego tłem. Choć tło bywa pyszne, nie przeczę, na ekranie pojawiło się wiele najznamienitszych osób, lecz cóż, liczy się tylko Ludwik i jego opowieść; o mieście, o teatrze, o własnym życiu. Kilkakrotnie słychać było jego szczery, radosny, właściwie całkiem młodzieńczy, wciąż, śmiech. Nie widziałam, żeby śmiał się tak kiedykolwiek.
   
Widywałam go stosunkowo regularnie gdy bywaliśmy z Zygmuntem w Paryżu. Nieodmiennie goszczony był w naszych tymczasowych domach, na kolacyjkach. Czasem spotykaliśmy się tylko we dwoje, w bistrach - gdy Zygmunt był zbyt zajęty lub zmęczony. 
Najbardziej ulubionym było, zwane przez niego biurem, przy M. St. Sulpice. Później zmieniliśmy je, chciał nie chciał, na M. St. Placide, tzw. szóstka w Paryżu robiła się, z każdym rokiem, coraz droższa. Teraz osiąga wprost apogea cenowe. Gdy byliśmy wszyscy razem krążyliśmy spacerowym krokiem pomiędzy St. Germain de Pres a Ogrodem Luksemburskim. Ludwik czuje się w tym rejonie dobrze, nazywa go - 'swoją parafią'.
    
Któregoś roku odwiedziła nas, będąc przejazdem na gaskońską farmę ' Kaśki' Seyferth, Stefania, nie mniej kultowa niż Sala asystentka Grotowskiego. Bywała już w Paryżu, w czasie wielokrotnych pobytów wraz Ansablem Laboratorium, nigdy jednak nie znalazła dość czasu by spokojnie nacieszyć się wszystkim wokół. Ruszyłyśmy więc pospołu, na wielogodzinny tour, zaczynając od Stalingradu. Gdy znalazłyśmy się, w końcu, po drugiej stronie Sekwany w kościele St. Sulpice zapaliłam świeczkę. Za pomyślność dnia, za realizację zamierzeń. Choćby tego dzisiejszego Stefy; bardzo chciała spotkać Ludwika. Nie wzięłyśmy telefonu, nie pamiętałam kodu otwierającego bramę. Cóż. Postanowiłyśmy przysiąść, zjeść i odpocząć. Kolejne mijane restauracyjki były a to zbyt pełne, to znowu zbyt puste, albo... widok z nich był zbyt mało paryski. Tak dotarłyśmy za Bld St. Michele. Usiadłyśmy w pierwszej z brzegu bocznej uliczce, w lokalu, który miał wszystko to czego szukałyśmy. Przede wszystkim miał cały ze szkła front, iście paryski.

I kogóż to zobaczyłyśmy za chwil kilka? W zamaszystym płaszczu do ziemi, białym szalu fruwającym wokół, do tego w kapeluszu z rondem szedł - Pan Flaszen. Nie wiem kto był bardziej zaskoczony i szczęśliwy. My, że świeczka zapalona w St. Sulpice ma moc niezawodną, czy on, że kilka przecznic od domu spotkał dawno nie widzianą "prawdziwą Stefanię". Chyba nawet się uszczypnął, lub to nam nakazał poszczypać.

http://wroclaw.gazeta.pl/wroclaw/1,35771,9764447,Ludwik_Flaszen__Dzisiaj_potrzebny_jest_nam_smiech.html - przy okazji polecam ciekawy wywiad z L. Flaszenem; śmiech jest nam potrzebny nie tylko dzisiaj.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz