Pojechałam za Molikiem do Turynu, w maju. Był to raczej 1998, a nie 1996 (?)
Przesiadywaliśmy, dość często, w narożnym bistro, na zewnątrz i w środku, w zależności od pogody. Chętnie towarzyszyła nam Jeanne, tym bardziej chętnie, że mieszka niedaleko. Ponieważ, jak widać, wybieraliśmy się tam z - tą zaprzyjaźnioną, wieloletnią organizatorką paryskich staży Zygmunta - Jeanne Champod-Dutrait (10.08.2013) to jej, któregoś dnia, wręczyłam aparat fotograficzny.
Pisałam już o tym, bo zdumiał mnie wówczas śnieg, czy śniego-grad raczej, spadający wiosną na miasto i okolice. Wedle moich wyobrażeń, bez ostrzeżenia (27.02.2011). Dla nich to zwyczajne zjawisko pogodowe są więc, na ile to
możliwe, zabezpieczeni przed gwałtownymi burzami gradowymi. Spodziewają się ich,
przywykli, w tej północnej przecież części kraju. A ja pojechałam tam tak, jak do
Piemontu jedzie niewtajemniczona majową wiosną. Gorąco być musi, wiosną będzie
na pewno, sądziłam pakując walizkę pełną zwiewnych fatałaszków.
Niebawem, jak to latami bywało, byliśmy już w Paryżu, cały czerwiec. Mieszkaliśmy na tyłach Panteonu przy rue Descartes. Mieszkanie, tak jak tamto w Turynie, było rozległe i naprawdę piękne. Niestety, tuż po remoncie, Zygmunt wycierpiał się srodze... wprost nie znosił zapachu farb.
Uciekaliśmy, a okolica wszelkim skłonnościom do ucieczek
wielce sprzyjała. Czy kto nie słyszał o tym, piątym, rejonie Paryża lub o ulicy
Mouffetard? To tam jest słynny targ; inicjujący kuszącą działalność tuż przy
centralnym placu dzielnicy – Contrescarpe (przeciw-skarpa). Placyku raczej, wieńczącym
także ulicę Kartezjusza, tę przy której mieszkaliśmy, bodaj pod
numerem 35, na parterze.
Przesiadywaliśmy, dość często, w narożnym bistro, na zewnątrz i w środku, w zależności od pogody. Chętnie towarzyszyła nam Jeanne, tym bardziej chętnie, że mieszka niedaleko. Ponieważ, jak widać, wybieraliśmy się tam z - tą zaprzyjaźnioną, wieloletnią organizatorką paryskich staży Zygmunta - Jeanne Champod-Dutrait (10.08.2013) to jej, któregoś dnia, wręczyłam aparat fotograficzny.
Tak powstało to zdjęcie - zrobione nam obojgu - na słynnym paryskim
placu uwieczniając, przy okazji, Z.M. w kurteczce zakupionej chwilę wcześniej, w
Turynie.
W Turynie, w owym czasie nie tylko kupowałam, choćby tę kurteczkę dla maestro. To tam właśnie zdemaskowałam skłonność rzeczonego do nieumiarkowanego
zagapiania się, do wypatrywania wręcz wszelkich dziwów-nie-dziwów tego naszego
wciąż zaskakującego świata (31.12.2013).
:)
OdpowiedzUsuńDziękuję za uśmiech. Miło poznać :)
OdpowiedzUsuńDawno nie byłam w okolicy Moufettard, choć jest tam mój ulubiony sklep z serami szwajcarskimi. Zdjęcie bardzo pogodne, a mistrz, jak widać piwo lubił, a nic o tym nie piszesz:)
OdpowiedzUsuńWitaj Holly, warto się tam wybrać ponownie, nie tylko przy okazji zakupów.
OdpowiedzUsuńBo ty to pewnie wiesz, ale nie każdy wie, że to jeden z najstarszych rejonów Paryża. Już rzymianie tamtędy podróżowali, droga wzdłuż południowego brzegu Sekwany, Rive Gauche, ciągnęła się aż do granicy włoskiej.
Mieszkaliśmy też przy Tournefort, dosłownie sto metrów od Placu, tak że okolicę poznałam dość dobrze. Warta spenetrowania, choćby w trakcie weekendowego spaceru.
Trudno nie być pogodnym w Paryżu, szczególnie kolorową wiosną,
zdjęcie jedynie daje temu wyraz.
Nie wiedziałam, że upodobanie Z. do piwa, szczególnie że okazjonalne,
może być interesujące.
A jedyne piwo, które tak naprawdę lubił to beczkowe, o ciemno brązowej barwie, lekko słodkawe, produkowane przez... Johna Bull'a.
Pijaliśmy je jedynie - we Wrocławiu na pl. Solnym :)
Zwróciłam uwagę na piwo...bo byłam przekonana, że gustowaliście tylko w czerwonych Medokach:) Okolice Moufettard, podobnie jak całą "lewą" stronę znam słabo. Co tu dużo mówić, albo jest się z lewej, albo z prawej strony Paryża...a ja zdecydowanie z prawej:)
OdpowiedzUsuńNo ja na przykład nie wiem takich fundamentalnych rzeczy, że Moufettard jest w pobliżu placu de la Conterscarte. I w ogóle.
OdpowiedzUsuńŚwiatowość Waćpanny wprawia mnie w zachwyt. Wsparty, niestety, świadomością, że nie połapię się w tych uliczkach, zakamarkach, nawet dzielnicach, nigdy. I tak pozostanę analfabetą ulicznym. Odbierającym tylko tę drobinę, że kurtka jasna i praktyczna, że na pewno dobry materiał (znajomość kontekstu: skoro Ty doradzałaś, to nie ma innej opcji) i że ciekawie by było wypchać się te kieszenie.
Swoją drogą, jak może grad padać w Turynie? Nie powinien. ;)
No nie, nie miało być "wypchać się" tylko samo "wypchać". :))
OdpowiedzUsuńHolly, zastanowiłam się, jak to jest we Wrocławiu,
OdpowiedzUsuńbo (np.) Warszawa też dzieli się na dwie strony.
My, mieszkańcy Wwia rozróżniamy się (chyba) zgodnie z kierunkami świata.
Ja jestem z południowego zachodu.
A w tych rejonach, wiadomo, preferowane są wino... i jego destylaty.
Piwo zaś, zgodnie z ostatnimi trendami, zrobiło się popularne
bez względu na strony i kierunki świata. :)
Tamaryszku, pojechałabyś raz lub dwa i już byś wszystko wiedziała, przy twojej dociekliwości i przenikliwości. Każdy rodzaj 'analfabetyzmu' dla się opanować,
OdpowiedzUsuńkto jak kto, ale ty wiesz o tym najlepiej :)
Masz rację z tymi kieszeniami, dla Z. ilość i wielkość kieszeni to zawsze był niezaprzeczalny atut. Nawet zegarek nosił w kieszeni (spodni). Ten zakup zrobiłam bez bezpośrednich konsultacji, poszłam i kupiłam, bo nagle zrobiło się za gorąco na granatowy trencz. Materiał świetny, jak wiadomo Włosi o jakość materii dbają. To był rodzaj półlnianego, gęsto tkanego drelichu, który jak wiadomo, jest tkaniną mocną, bo wykonaną w skosie skośnym z osnową potrójną :)
No nie, teraz to ja się pomyliłam; wykonaną w splocie! skośnym, oczywiście.
OdpowiedzUsuńSama widzisz jaki to solidny materiał, opiera się każdym paluszkom, nawet tym niewprawnie przebierającym po klawiaturze komputera :)
hi, hi:)) Skos skośny! To musiała być trójwymiarowa kurtka. W takiej na pewno można było fruwać. Chochlik czuwa (ok, "u" otwarte). Pa
UsuńTamaryszku, maestro nigdy nie fruwał po mieście, etyka zawodowa by mu zabraniała! Bez względu na to jaki rodzaj splotu czy skosu akurat go okrywał fruwaniu oddawał się wyłącznie na salach prób. Pa
UsuńCześć
OdpowiedzUsuńJa troszkę nie w temacie, ale wczoraj przez przypadek oglądałam program z udziałem Kacpra Kuszewskiego, który piał z zachwytu nad sukcesem Teatru Pieśni Kozła w Szkocji. Towarzystwo nie wiedziało co to zacz, a ja skromnie wypaliłam, że z Wrocławia. Widok min był bezcenny, zwłaszcza że w programie za chwilę potwierdzono moją informację - fajne uczucie, dziękuję Ewo za edukację.
macham
Witaj Sarno, miód na duszę, także jako wrocławianki. Też widziałam wypowiedź Kaspra K. i żałowałam, że nie pozwolono mu powiedzieć za wiele.
OdpowiedzUsuńTym bardziej, że w tym obsypanym nagrodami spektaklu - "Return to the Voice" sprawował kierownictwo muzyczne! http://piesnkozla.pl/projekt/projekt-szkocki-returns/ Dalszej przynoszącej frajdę edukacji życząc, pozdrawiam