Mój blog ma określony cel, szukam przede wszystkim kontaktu z uczestnikami warsztatów Głos i Ciało. Przez lata, od "Acting Therapy" poczynając, przewinęło się ich pewnie tysiące, zarówno tu we Wrocławiu jak i na całym niemal świecie.
Szukam, bo w macierzystej instytucji, obecnie Instytucie Grotowskiego, pozostało niezbyt wiele śladów tej tytanicznej pracy trwającej 50 lat, bez mała. Ta metoda powstawała na potrzeby aktorów Teatru Laboratorium. Lecz okazało się dość szybko, że nie tylko aktorzy ale i ludzie innych profesji, używający głosu w formacie szerszym niż "codzienny", interesują się dokonaniami Zygmunta Molika i pozostałych aktorów Teatru. Powstał więc projekt Acting Therapy, z którego mogli korzystać najpierw aktorzy profesjonalni, później już studenci szkół artystycznych, śpiewacy, pedagodzy czy... prawnicy. "Metodą" interesowali się także pasjonaci szeroko pojętego samorozwoju, poszukiwacze wrażeń, różni ciekawi i ciekawscy. Potrafili przemierzać setki i tysiące kilometrów, by być uczestnikami, by być świadkami.
To właśnie ich szukam i potrzebuję. Aby zechcieli zaświadczyć kiedy, a szczególnie co przeżyli, czego się nauczyli i czy spotkanie z Molikiem miało dla nich znaczenie. Jeśli tak, co zmieniło w ich życiu, czy tylko ich głos się rozwinął bo być może doświadczyli także innych, ważkich w skutkach przeżyć. Nie wiem tylko czy jest sposób by kogokolwiek do wynurzeń skłonić skoro tamci stażyści jak dotychczas milczą i nie tylko dlatego, że nie trafili dotąd na moje blogowe wpisy. Być może dzieje się tak dlatego, że tak jak nas wszystkich czas ich wciąż pogania, życie zmusza do biegu.
Znam wiele osób, które o Zygmuncie mówią mój Mistrz, z żarem zapewniają, że gdyby nie On ich życie byłoby dalece uboższe, bowiem nie osiągnęliby tego co obecnie jest ich udziałem. Są to często znamienici wręcz ludzie, fachowcy z niebywale wielu dziedzin. A gdy tak właśnie mówią o Zygmuncie to nie o obecne możliwości głosowe im chodzi. Bo całe ich życie, jak twierdzą, zrobiło się pełniejsze gdy przygotowano ich na spotkanie z Nieznanym, gdy zdobyli odwagę by wyjść przed szereg, gdy uwierzyli, że potrafią. Przed odbyciem szkolenia mieli, niejednokrotnie, zupełnie inne odczucia.
Moje zapiski śledzi spora grupa osób, nawet z odległych kontynentów, tyle że swoje odczucia i wrażenia pozostawiają dla siebie. Choć trzeba przyznać, są już tacy, którzy piszą, lecz gdy już piszą, piszą prywatne maile. A blog, jak to blog, wolałby upublicznione komentarze. Mam więc uzasadnione wątpliwości, czy tego rodzaju pamiętnik może, choć w części, spełnić zamierzone cele, czy powinnam zatem prowadzić go nadal?
Mam też inną grupę fanów moich zapisków, ciekawostek z życia Z.M. są nimi... współpracownicy, przyjaciele i rodzina. Wszyscy oni komentują, komplementują i zachęcają prywatnie, tylko czy 'z takich' powodów ma się mniej wątpliwości? Nie po to przecież piszę by się perlić, by dać upust (wątpliwemu) talentowi literackiemu, by zająć pusty czas, czy...co tam jeszcze?
Na szczęście, w innych dziedzinach życia wątpliwości mnie nie determinują. Zawsze szukam sposobu na pokonywanie przeszkód, czy raczej na możliwie bezkolizyjne wszelkich problemów ominięcie. To tej mojej cesze zawdzięczają choćby paryżanie - ostatni, w 2008 r., warsztat w sali przy M. Pte des Lilas.
W okolicy Świąt Wielkanocnych ciągnące się przeziębienie skończyło się dla Zygmunta, jak się okazało, zapaleniem płuc. Gdy zaniepokojeni gwałtownym zaostrzeniem się stanu zdrowia dojechaliśmy, taksówką, do najbliższego w okolicy dyżurującego Kolejowego, Zygmunta zatrzymano już w szpitalu. Zaraz potem zaordynowano mu wszechstronne badania, i wówczas okazało się, że pomimo systematycznego korzystania z wielostronnej opieki lekarskiej nikt wcześniej nie zdiagnozował, że jest przewlekle i wręcz obłożnie chory.
W tym szpitalu spędził kilka tygodni, nie dane mu było jednak wydobrzeć 'do końca'. Wyszedł na własną prośbę. Nie chciał już dalej 'lekceważyć' ani uzgodnionych kolejnych terminów ani, tym bardziej, czekający na niego studentów. Postanowił zatem, jak zawsze, wywiązać się bezzwłocznie ze podjętych zobowiązań. Poparłam go. Zaledwie dwa dni po tym fakcie już siedzieliśmy w samolotach do Paryża. W samolotach, bo lot nie był docelowy.
Spędziliśmy godziny na lotniskach, a w rozległym 'Monachium' postanowiłam zamówić wózek do przewozu pasażerów, aby pomóc mu się przemieszczać bez nadmiernego zmęczenia. Łatwo sobie wyobrazić jak te niemałe odległości pomiędzy terminalami, krótki czas na przesiadkę i osłabienie poszpitalne potrafiłyby dać mu się we znaki. A potrafią dać się we znaki, także młodemu, zdrowemu i silnemu jak ja.
Znaleźliśmy się w Paryżu; a litościwa, tym razem, Jeanne znalazła miły apartamencik niezbyt oddalony od miejsca pracy. Tym razem, bo oferując naprawdę wspaniałe mieszkania zupełnie nie baczyła - jak się mają odległości od miejsca pracy do aktualnego zameldowania. Toteż dojazdy trwały i trwały, tak samo długo jak zajęcia (4 godziny).
Nie ma tam, zresztą, co narzekać, mieszkając w Paryżu już prawie wszędzie, w wielu tzw. dobrych dzielnicach, zdołałam ograbić miasto z większości jego topograficznych tajemnic.
Miły apartamencik; 3-tygodnie spóźnieni nie zasłużyliśmy, widać, na nic okazalszego. Dostaliśmy, tak mniej więcej, 30 metrów powierzchni we wspaniałym wysokościowcu z lat 50-tych w rejonie rue de Menilmontant/ des Pyrenees. Widok wynagradzał nam wszystko, po lewej stronie cieszyła oczy bujna zieleń Pere Lachaise, a po prawej stronie panorama połowy Paryża.
Był i komitet powitalny! W tym małym mieszkanku aż kłębił się tłumek witających. Wszyscy oni zaaferowani wielce szykowali właśnie przyjęcie; nakrywali okrągły stolik z malowniczymi krzesłami (każde z innej zacnej rodziny),wyjmowali korki, rozpakowywali wiktuały. Był gwar i radość, choć ja (akurat wtedy właśnie) - poczułam spore wątpliwości. Czy to wszystko, cały ten zamęt będzie, wciąż jeszcze, do przetrzymania dla Zygmunta. Po całodniowej, forsownej podróży nie miał najmniejszej możliwości... położenia się, po prostu, do łóżka. Wątpliwości były zbędne, dał radę, otulony ciepłym szlafroczkiem, szeroko uśmiechnięty świętował.
Cała ta paryska eskapada to była jedna wielka wątpliwość, moich Kum. Szalały, że straciłam rozum biorąc go w świat 'w takim stanie'. Jedyne co zrobiłam aby na pewno nie mieć wątpliwości; wykupiłam ubezpieczenia podróżne z wszelkimi opcjami :)
....Wielka szkoda, że brałam nie swoje wątpliwości pod uwagę, Zygmunt sobie całkiem niezgorzej poradził. Tę górkę stówek mogłam przecie, miast inwestować w ubezpieczyciela, owocniej zainwestować, choćby przebalować, w Paryżu.