Zanim mogliśmy skorzystać z gościnności Ambasady RP w Brukseli, przy Av. des Gaulois 29, musieliśmy wszyscy przeżyć małe zamieszanie.
W kontrakcie napisano o biletach lotniczych: Warsaw-Brussels. Lecz ponieważ oczywistym wydawało się, że wrocławianie podróżują z- i do Wrocławia nikt w porę nie zareagował. Dostarczone bilety - trzeba było zwracać i aktualizować.
W Ambasadzie przyjęto nas wspaniale.
Do dyspozycji oddano bardzo obszerne, wciąż
z PRL-owską elegancją urządzone, wnętrza.
Uliczka, przy której mieści się Ambasada
jest piękna i cicha.
Na dodatek wszędzie stamtąd blisko.
Serdecznie zajęła się nami Pani Joanna Karasek, wówczas attache kulturalna Ambasady (później dyrektor Instytutów Polskich w Madrycie i w Paryżu). Poświęciła nam naprawdę sporo prywatnego czasu goszcząc z serdecznością iście polską; organizowała zwiedzanie okolicznych atrakcji i bajkowo zadbanych pobliskich miejscowości. Woziła nas i oprowadzała wszędzie osobiście.
Pierwszy wieczór w Brukseli fundowaliśmy sobie całkowicie zindywidualizowanym sumptem szalejąc, przy okazji, z nieczęstą u nas rozrzutnością. Udaliśmy się, oczywiście w rejon Wielkiego Placu, będącego pięciokątnym Rynkiem Brukseli Dolnej.
Na każdej z jego bocznych uliczek wytwornych restauracji można znaleźć mnogość, nie trudno tam stracić...mająteczek. My wybraliśmy szykowne miejsce serwujące głównie owoce morza. Spałaszowaliśmy więc ze smakiem: homara, ostrygi, krewetki i inne takie-tam delikatesy, popijając każdy z nich stosownym winem. Łakomie też zamówiliśmy desery, kawę i brandy. Pięknie było.
Dwa kolejne staże (4-15.11.2002) odbywały się przy rue de l'Escaut 60 (Molenbeek-Saint-Jean). Miejsce było niezwykłe, choćby dlatego, że sala do pracy z głosem nie dość, że szczelnie zasłana była dywanami to jeszcze zdawała się nie akustyczna (raczej nie-za-wysoka jak widać). Lecz mimo tych teoretycznych przeszkód w uzyskaniu pożądanej akustyki zajęcia przebiegały nadzwyczaj owocnie i ku zadowoleniu wszystkich.
Warsztaty miała zakończyć konferencja z udziałem prasy. Zygmunt był tym trochę podenerwowany. Unikając zazwyczaj, skutecznie, publicznych wystąpień obawiał się, że prawdopodobnie wszystkich zanudzi. A obawiając się i oto, że nie będzie dostatecznie sprawny w publicznym wystąpieniu w języku francuskim, poprosił o tłumacza. Mylił się.
Po krótkim wprowadzeniu organizatorów rzucono się na niego z gradem pytań. Dłuższą chwilę tłumacz przekładał dzielnie z angielskiego na francuski, lecz gdy minęło chwil kilka Zygmunt zupełnie zapomniał, że obawiał się swojego francuskiego. Swobodnie i z nieczęstą u niego swadą odpowiadał i opowiadał - pomijając rozbawionego tłumacza. Spotkanie trwało naprawdę długo bo słuchaczy interesowało doprawdy 'wszystko'.
Zaabsorbowany wielce nieczęstą dla siebie rolą Zygmunt (siedząc, być może, na zbyt wysokim krześle) bezwiednie, cały czas kiwał sobie pod krzesłem nogami. Zupełnie nie zdawał sobie sprawy, że wygląda... na niezmiernie zadowolonego i uszczęśliwionego chłopca.
Obszerne sprawozdanie ze spotkania opublikowała prasa; naprawdę było co i o czym czytać. Niestety, nie mam go pod ręką by móc zaprezentować.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz