czwartek, 5 grudnia 2013

Opowieści serwowane z okazji Mikołaja

czyli jak zostać wybitnym aktorem, nigdy nie będąc kelnerem. 

Dole i niedole młodego Molika w czasach wczesnego PRL-u. 

Opowiedziane osobiście, w wywiadzie brzemiennym Książką.


Czułem się zagubiony. Nie wiedziałam co ze ​​sobą zrobić. Młody tak, ale nie w tak młodym wieku; w rzeczywistości byłem po trzech próbach studiowania. Zacząłem dwa razy w Akademii Fizycznej i próbowałem dwukrotnie na prawie. Mam dokumenty akademickie z czasu, nim zapisałem się do Akademii Teatralnej. Próbowałem, ale nie mogłem ukończyć, nie mogłem kontynuować. 

Zacząłem łatwo i zdałem egzaminy łatwo, nawet po raz drugi. Były pewne problemy, bo straciłem rok i starałem się ukończyć pierwszy rok ponownie. Nie było to proste, ale udało mi się. Nie było, bo byłem leniwy. To dlatego, że szukałem cały czas czegoś, co mogłoby być naprawdę interesujące dla mnie. Nie miałem cierpliwości do prawa; podobało mi się bardzo, ale nie miałem cierpliwości.

Spotkałem dziewczynę, przyjaciółkę, w czasie gdy czułem się zagubiony. Powiedziała mi, że otworzyli nowy wydział, Szkołę Teatralną w Warszawie. Skończyłem służbę wojskową po dwóch latach i poszedłem tam na egzamin, jeszcze w mundurze. Zdałem, zostałem przyjęty; tak wystartowałem. Jednak były to czyste przypadki; że powiedziała mi o szkole, czy że ją spotkałem, zanim poszedłem odbyć służbę wojskową. A w tym czasie, po trzech próbach studiowania, jak wspomniałem, czułem się zupełnie zagubiony. Tak więc kiedy dostałem wezwanie do wojska, przyjąłem go.
Wciąż pamiętam kapitana Leopolda Kozłowskiego, który poszukiwał konferansjera. Wyciągnął mnie z wojska po upływie trzech miesięcy (w którym to czasie byłem absolutnie zobowiązany do pozostania) i zaprowadził do swojego zespołu chóralnego. Później spędziłem prawie dwa lata w tym zespole, zespole Wojska Polskiego. Musiał mnie tolerować, nikt więcej  nie potrafił wypowiedzieć jego nazwiska równie należycie. Miałem dwadzieścia jeden lat.

Po mojej decyzji nie odrzucania wezwania z armii, odbyłem normalną, obowiązkową służbę wojskową. W pierwszych trzech miesiącach musiałem być prawdziwym żołnierzem-rekrutem, te pierwsze miesiące były bardzo ciężkie. Później - bym nie odsłużył regularnych dwu lat  normalnej służby - moja matka poszła do kapitana Kozłowskiego i powiedział mu, co za dobry artysta  był tu-a-tu w wojsku. Byłem już artystą, bo przed pójściem do wojska pracowałem przez rok w agencji artystycznej jako recytator. Oto jak się utrzymywałem. Zacząłem pracować kiedy miałem dwadzieścia lat, już jako swego rodzaju aktor, bez żadnej wiedzy o pracy aktora. Oto jak zacząłem pracować w teatrze.
Kolega [Jerzy Jarocki, kolega z czasów LO w Jeleniej Górze] nauczył mnie wiersza i z tym wierszem poszedłem do Agencji, gdzie poszukiwano nowych ludzi,  którzy mogliby dobrze recytować wiersze.  Wystartowałem z ulicy, tylnymi drzwiami. 

Podróżowałem dużo. Pojechałem nawet do dalekich, wschodnich regionów Polski, by recytować kilka  bardzo popularnych wierszy 'o twardych uwarunkowaniach życia'. Ludzie z małych wiosek płakali; płakali, kiedy mówiłem te rozrzewniające i poruszające słowa. Byli bardzo prostymi ludźmi. Moją misją w tym czasie (wraz z małym, 5-osobowym zespołem; akordeonistą, kolejnym muzykiem i dwójką wokalistów, tenorem i sopranem) było zebranie ludzi z tych małych miejscowości, w celu budowania Nowej Huty, nowego dużego zakładu stalowego, w pobliżu Krakowa.
To była wielka fabryka produkcji stali i tego rodzaju rzeczy. Formalnie nie była to tylko fabryka, to było również znaczne przedsiębiorstwo. Potrzebowali ludzi, bo nie było wystarczającej liczby robotników, tak to było wielkie, a w Krakowie nie było ludzi. Potrzebowali robotników. Dlatego zatrudnionych w tej Agencji Artystycznej (której nazwa brzmiała ARTOS, a gdzie już pracowałem niekiedy) owa Agencja wysyłała by mobilizować ludzi do pójścia do Nowej Huty do pracy. Dlatego, w zasadzie dając występy, tworzyliśmy reklamę dla ludzi: by przyszli i pracowali w tej wielkiej fabryce tuż obok Krakowa.

Tak oto rozpocząłem swoją artystyczną karierę. A będąc z muzykami i ze śpiewakami cały czas, zainteresowałem się głosem... i tak dalej. Więc, nie byłem kelnerem, zanim zostałem artystą. Bo normalnie, w Hollywood, artysta zaczyna jako kelner. Ja nigdy nie byłem kelnerem. Niekiedy rzeczy funkcjonują inaczej. A przy okazji, byłem asystentem kierowcy ciężarówki, kiedy zdecydowałem się pójść do szkoły teatralnej. To była moja praca; pomóc kierowcy wielkiej ciężarówki. Czy to nie zabawne?

P.S. smaczku całej sprawie nadaje niewątpliwie fakt, że nazwy "Artos" używała Agencja w socjalistycznej Ojczyźnie. Wg Wikipedii to i grecki, świąteczny chleb pszeniczny (kwaszony) i we 'wschodnich' kościołach przygotowywany, z okazji Wielkanocy. Widnieje na nim wówczas wizerunek Chrystusa zmartwychwstałego. Poświęcany w pierwszym dniu Paschy, przez cały tydzień jest wystawiany w cerkwiach, aż do tzw. antypaschy, gdy chleby rozdaje się wiernym. Nazwy Artos, także dziś, z wielkim upodobaniem używa wiele agencji wszelkiego autoramentu. 
Faktycznie; niekiedy wszystko funkcjonuje inaczej.

Te opowieści, zgodnie z tradycją, znajdziecie pewnie rankiem, pod poduszką.

2 komentarze: