Zbliżam się już do trzeciej setki opublikowanych postów stąd wiem co mówię, gdy mówię że wiem: ludzie mi zazdroszczą... znajomości. Dość przelotnych najczęściej, niemniej naprawdę niezwykłych kontaktów z tymi nietuzinkowymi, podobnymi Pani Agnieszce, osobowościami.
Raport z warsztatu Zygmunta Molika Ciało i
głos, Wrocław, 27 IV - 2 V 1996
Agnieszka Kozłowska - Piasta asystent muzealny w Muzeum
Dialogu Kultur. Polonistka i animator kultury, dyplomowany PR-owiec i
muzealnik. Uwielbia teatr i antropologię kultury; w muzeum odpowiada za
edukację. Nim dotarła do Muzeum, w kieleckiej, umieszczonej w Rynku - Kamienicy pod Trzema Herbami - musiała przebrnąć przez konkurs. Zapewne warto było trudzić się w ten sposób bo to bardzo specyficzne Muzeum. Jest pozbawione eksponatów. Przyczyna? po co, skoro jego celem jest pobudzanie dyskusji na temat tego co łączy narody, kultury i rasy.
Raport powstał jako Rozdział VII pracy magisterskiej bronionej na Uniwersytecie Warszawskim (Wydział Polonistyki, Katedra Kultury
Polskiej) w 1997, pod kierunkiem prof. dra hab. Zbigniewa Osińskiego. Agnieszka Piasta, Próba teorii i opisu warsztatu teatralnego.
By powstać mógł Raport z warsztatu GiC Agnieszka wzięła w nim udział -
o czym nie zapomniałam adeptów opisując pokrótce (17.05.2013).
Warsztat Zygmunta
Molika Głos
i ciało jest jednym z najbardziej
interesujących, szeroko znanych i cieszących się największym zainteresowaniem
warsztatów teatralnych organizowanych w Polsce. Wielka liczba osób pragnących w
nim uczestniczyć sprawia, że starania te często kończą się niepowodzeniem.
Warsztat ten przeznaczony jest przede wszystkim dla osób praktycznie i na co
dzień związanych z teatrem, czyli aktorów. Tak było i w przypadku warsztatu, w
którym uczestniczyłam. Na siedemnastu uczestników tylko dwie osoby (ja i moja
koleżanka) nie były związane z żadnym teatrem. Całą resztę stanowili aktorzy z
wielu polskich i zagranicznych teatrów. Wspominając o liczbie biorących udział
w warsztacie należałoby zwrócić uwagę, że „magiczna liczba” szesnastu
uczestników, preferowana przez prowadzącego, została przekroczona. Po trzech
dniach warsztatu dojechały dwie dziewczyny z
Lozanny i w ten sposób grupa liczyła dziewiętnaście osób.
W
przypadku naszego stażu nie miało to wpływu na jego przebieg. Ponieważ
dołączyły one po kilku dniach zajęć, kiedy reszta grupy zdążyła się już poznać
nawzajem, do końca pozostawały obok głównego nurtu warsztatu. Jedna z nowych
osób wcześniej pracowała już z Zygmuntem Molikiem, druga zupełnie nie mogła
odnaleźć się w proponowanych nam ćwiczeniach i działaniach.
Warsztat
trwał 6 dni i został podzielony na trzy główne części obejmujące po dwa dni
pracy:
· Nauka „alfabetu”, poznanie pewnego repertuaru
ćwiczeń;
· Rozwijanie umiejętności, improwizacje w oparciu
o nauczone ćwiczenia;
· Dzielenie się „owocami pracy”, prezentacja
indywidualna każdego z uczestników.
Pierwszy
z etapów stażu obejmował naukę serii ćwiczeń mających na celu obudzenie ciała i głosu. Najważniejszymi
założeniami były: utrzymanie równowagi „płynnej”, ćwiczenia obejmujące przede
wszystkim pas ciała, od przepony po biodra, określany jako miejsce, z którego
rodzi się wszelki ruch i dźwięk, płynność i pełna świadomość ruchów. Stosunek
ćwiczeń ruchowych do głosowych wynosił 1 : 3. Wynikało to z konieczności
zdecydowanie większej pracy, jaką musieliśmy wykonać dla prawidłowego obudzenia głosu.
Pierwszym ćwiczeniem, które kazano nam
wykonać, było odnalezienie w swoim ciele równowagi, określanej jako „płynnej”,
odczuwanej zawsze, bez względu na wykonywany ruch.
Staliśmy
na rozstawionych nogach, przenosząc ciężar płynnie z nogi na nogę, próbując
określić proporcje wagowe obciążonej i nieobciążonej części ciała. Płynność i
precyzja, ciągłe zwracanie uwagi na całościowe odczuwanie ciała, nic nie
powinno się zdarzyć bez twojej wiedzy, bez twojej świadomości ciała – to słowa,
które pomagały nam w ćwiczeniu.
Odkrywałam
w tych ruchach coś ze skupienia charakterystycznego dla pantomimy, przy czym
różnica była zasadnicza. Napinanie i rozluźnianie mięśni, rwane i mocno
zdefiniowane w pantomimie, tutaj nabierało łagodności i nie było dla mnie tak
wyczerpujące. Miałam poczucie łagodnej zabawy z własnym ciałem, paradoksalnej
sytuacji relaksu w połączeniu z jednoczesną precyzyjną pracą.
Następne zadania wymagały dużo większego
zaangażowania: przeciąganie liny z
boków, ciągniecie sznura poruszającego dzwon. W pierwszej chwili pomyślałam,
że przecież nie jest mi to obce, kilka miesięcy wcześniej brałam udział w
warsztacie uczącym podstaw pantomimy, prowadzonym przez Marka Oleksego. Byłam
przekonana, że bez trudu dam sobie z tym radę. Niestety, zapomniałam o
najważniejszym, wszechwładnym kawałku mojego ciała: pasie od bioder do
przepony. To z tego miejsca powinien rodzić się ruch, a u mnie ta partia ciała
pozostawała martwa i ograniczała się jedynie do machania rękami. Upomniana
przez Zygmunta Molika spróbowałam jeszcze raz – i teraz wyszło!
Nie sposób opisać wszystkich ćwiczeń
składających się na cielesny alfabet. Wielkie wrażenie wywarło na mnie jeszcze
jedno zadanie. Sięgam do podłogi, na rozstawionych ugiętych nogach, jakbym
próbowała zbadać grunt za pomocą dłoni, a nie oczu. Obniżam się, powoli, nie
wiedząc, co mnie tam czeka, dotykam i uciekam w przerażeniu zastygając z rękami
uniesionymi do góry. Sam ruch do góry – gwałtowny i wysztywniający, budził we
mnie przerażenie, niemalże czułam nieprzyjemną rzecz, której dotknęłam.
Dużą sympatią darzyłam ćwiczenia, które
wcześniej mogłam zaobserwować na filmie: ćwiczenia
z Cieślakiem, należące do kanonu pracy w Teatrze Laboratorium. Opierają się
one na izolowanym ruchu konkretnego stawu, który zaczyna kierować całą
kończyną. Rozpoczynanie ruchu ręki od stawu barkowego wymaga wielkiej uwagi,
trzeba to naprawdę poczuć. Możliwe staje się to gdy wyłączymy swą głowę,
a oddamy się rezonansowi własnego ciała i pozwolimy swoim mięśniom decydować o
naszym ruchu. Gdy starałam się to zrobić po gruntownej analizie i zastanawianiu
się, nic z tego nie wychodziło. Kiedy poczułam to w ciele, cała czynność stała
się prosta i mogłam bez przeszkód wybierać staw, od którego będę zaczynała
ruch. Dużo łatwiej było dla mnie poruszać ręką prawą, niż lewą. Ta buntowała
się i wymagała ciągłego zwracania uwagi, gdyż inaczej wykonywana czynność była
kanciasta i bardzo źle przeze mnie odczuwana.
Osobną grupę ćwiczeń, zaliczających się do
alfabetu, były te, pokazane nam dopiero drugiego dnia, które można by nazwać akrobatycznymi. Świece, stania na głowie
i moje ulubione, ale niestety nie opanowane do końca – przewroty w przód i w
tył po skosie pleców.
Drugą część pracy każdego z pierwszych dwóch
dni stanowiły ćwiczenia głosowe. Tutaj obowiązywała podobna zasada:
podobnie jak ruch, dźwięk rodzi się z pasa między biodrami a przeponą. Z tego
miejsca rodzi się oddech, a następnie dźwięk. Jest to całkowite zaprzeczenie
normalnego oddychania. Powszechne jest oddychanie jedynie górną częścią płuc,
tzw. szczytami płuc. Tutaj nauczono
nas wykorzystywania całej powierzchni. Dzięki temu głos wydobywany w taki
sposób jest dużo silniejszy, czuje się jego moc i prawdziwą barwę.
Ćwiczenia
głosowe napawały mnie dużą obawą. Nigdy nie lubiłam śpiewać, uważając, że nie
mam słuchu. Poza tym mam dosyć donośny głos i wszyscy dookoła natychmiast się o
tym dowiadują. Doświadczenia na warsztacie pozwoliły mi całkowicie inaczej
podejść do tej pomijanej przeze mnie formy ekspresji. Długo nie zapomnę wrażenia, kiedy chodząc po sali podtrzymywałam dźwięk, czasami stały, czasami
modulowany i zmienny. Czułam jakby nad moją głową utworzył się tunel, kolumna
dźwięku sięgająca przestworzy. Mój głos stawał się niemalże przestrzenny,
wibrujący, o niesłychanej sile. Dzięki podpowiedziom Zygmunta Molika udało mi
się zaimprowizować pieśń mówiącą o podróży w kosmosie. Wyobrażałam sobie
gwiazdy, sputniki, księżyc, inne planety i statki kosmiczne. Do modulowanej,
przedziwnej pieśni w którymś z następnych dni dołączyliśmy improwizację
cielesną. Wtedy podróż oprócz przestrzenności głosowej uzyskała zdefiniowanie w
przestrzeni mojego ciała i sali, w której ćwiczyliśmy. Podróżowałam radosna i
szczęśliwa, aż w pewnym momencie nieodpowiednio wzięty oddech spowodował
załamanie mojego głosu. Nie potrafiłam go już odzyskać i przerwałam
improwizację. Zygmunt Molik, widząc moją niezadowolona minę, stwierdził: „No, teraz to zderzyłaś się ze sputnikiem”.
W ten sposób, powodując śmiech, rozładował nieprzyjemną atmosferę, a ja z nową
chęcią spróbowałam jeszcze raz.
Ciekawym doświadczeniem były wspólne
ćwiczenia głosowe. Dźwięki przez nas wydobywane zlewały się ze sobą,
przeplatały, czasami przekomarzały. Cała przestrzeń Sali wypełniała się czystą,
mocną muzyką. Czułam się zjednoczona ze wszystkimi ćwiczącymi, ale nie
straciłam poczucia własnej indywidualności. Słyszałam siebie, swój głos i
słyszałam innych.
Piękne
wrażenie dawały sytuacje, gdy jeden z głosów zdawał się wybijać ponad inne i
wydawało mi się, jakby wszyscy pomagali jednej osobie wznieść się jeszcze
wyżej. Kiedy komuś zdarzało się fałszywie wydobywać głos, nie miałam problemów
z określeniem, z której strony sali dochodził tej ton.
Drugi etap obejmował indywidualną pracę
każdego uczestnika – długotrwałe improwizacje na bazie nauczonych ćwiczeń. To,
co według mnie jest najbardziej interesujące, to poczucie całkowitej
niezależności i dowolności w wykonywaniu ćwiczeń. Nikt nie nakazywał nam
wykonywania czegokolwiek, każdy pracował nad tym, co najbardziej go
interesowało, a jedyną rzeczą, o którą musieliśmy się troszczyć, to ciągłe
poczucie przestrzeni, uwaga, aby nie wpaść na kogoś ćwiczącego obok. Początkowo
była to rzecz najtrudniejsza, nie znaliśmy się nawzajem i dlatego przez
pierwsze dni bardzo często, skupieni na prawidłowym wykonywaniu ćwiczeń i
własnych poszukiwaniach, zderzaliśmy się z współćwiczącymi. Z czasem, kiedy
lepiej poznaliśmy się nawzajem i przestaliśmy być dla siebie anonimowymi
uczestnikami zajęć, nasze problemy z opanowaniem przestrzeni i otwarciem na
innych zanikły.
Improwizacje trwały bardzo długo – nawet do
półtorej godziny. Mimo tego nie było chwili, abym się nudziła. Działania
wykonywane przeze mnie miały różny przebieg: od płynnej podróży i przechodzenia
z jednego do drugiego ćwiczenia, od nadawania całości pracy pewnego zabarwienia
znaczeniowego – krążenie miedzy gwiazdami, wycieczka po podwodnym świecie – aż
po bezsilność i wściekłość – ja nie wiem,
co mam dalej robić.
Najbardziej cenię sobie do tej pory
wspomnienia momentów, w których czułam się prowadzona przez wykonywane
ćwiczenia: całkowicie wyłączona głowa, a
moje ciało jak gdyby samo znajdowało sposób ekspresji. Było to uczycie, które
próbowałabym porównać do może zbyt górnolotnie brzmiącego zapamiętania w tańcu.
Nie zapomnę także mojej wspaniałej podróży po podwodnym świecie.
Spowolnione ruchy, jakby woda stawiała opór, ucieczka przed wodorostami, które
jeszcze bardziej hamują moja zdolność poruszania. Zmurszałe, porośnięte
zielenią pnie, ryby, płynność i bezpieczeństwo. Zwiedzam nowy świat, w którym
nic nie może mi się przydarzyć.
Ciekawym doświadczeniem były działania i
improwizacje wykonywane wobec innych. Wszystko, o czym do tej pory mówiłam,
dotyczyło moich indywidualnych działań. Każdy ruch i każda czynność – zgodnie
ze słowami Zygmunta Molika – musi odbywać się wobec otaczającego świata: przestrzeń, ściany, okna, ale przede
wszystkim drugiego człowieka: partnera, współćwiczącego. Nie wolno zamykać się
na otoczenie. Istniejemy, żyjemy, więc i ćwiczymy wobec innych. Kiedy wykonując
swoja improwizację spotykam się z kimś innym, kto ćwiczy, przygląda mi się,
powinnam zareagować. Muszę zauważyć jego cielesność, istotowość, muszę być z
nim, wobec niego, choćby przez krótką chwilę. W taki sposób rodzi się
prawdziwy, pozasłowny kontakt pomiędzy ludźmi.
Ostatnie dwa dni zajmowała prezentacja
każdego z uczestników warsztatu, zadaniem było pokazanie siebie z
wykorzystaniem nauki zdobytej w ciągu ostatnich czterech dni. Każdy z nas mówił
fragment tekstu i śpiewał piosenkę. Pokazy niektórych były wspaniałe, doskonale
oddawały osobowość i charakter występujących osób. Bardzo interesujące były
zmiany, jakim podlegały prezentowane utwory pod wpływem rad i poleceń Zygmunta
Molika. Mój wiersz – „Ballada o samotnej
pompie” Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego – z nastrojowej opowieści o
bezsilności i braku sensu w życiu przemienił się w lot między gwiazdami,
planetami, w podróż marzeń po wspaniałym, pełnym uroków kosmosie. W trakcie
przerwy, po moim wystąpieniu podeszła do mnie jedna z dziewcząt, które
dojechały później. Powiedziała, że mój wiersz, połączony z improwizacją opartą
na ćwiczeniach wyuczonych w trakcie stażu, zrobił na niej niesamowite wrażenie.
Nie mówiła po polsku, nie rozumiała więc treści, ale moje ciało i głos
opowiedziały jej piękną, prawdziwą historię.
Dzielenie
się owocami własnej pracy – określenie Zygmunta Molika – jest bardzo ważnym
punktem każdego jego warsztatu. Te dwa końcowe dni pozwoliły nam, uczestnikom,
obdarować sobą innych, a także, a może przede wszystkim, zdać sobie sprawę z
ogromu i wagi wykonywanej podczas trwania warsztatu pracy.
Bardzo ważną sprawą, której w tym raporcie
należy poświecić trochę miejsca, jest prowadzenie warsztatu przez Zygmunta
Molika. Najprostszym określeniem wzajemnych stosunków między prowadzącym a
uczestnikami podczas całego stażu jest sprzężenie
zwrotne, wzajemne branie i dawanie. Indywidualne podejście do każdego
ćwiczącego i odkrywanie w nim nawet przez niego nie uświadomionych pokładów
talentu i energii – wszystko to dawało niesłychaną i do tej pory nie spotykaną
przeze mnie atmosferę warsztatu. Przez pierwsze dni Zygmunt Molik zapraszał
wszystkich uczestników na indywidualne rozmowy, wypytując podczas nich o nasze
doświadczenia, oczekiwania i próbując nas jak najlepiej poznać.
Zestawienie wyżyn intelektualnych opowieści,
ocierających się o granice marzeń i Absolutu, podróżowania gdzieś ponad poziomem cielesności, sali do
ćwiczeń, rzeczywistości, z oczyszczającym śmiechem i parodią uzmysławiającą nam
nasze błędy towarzyszyło nam każdego dnia ćwiczeń. Prowadzący pozwalał nam na
poszukiwania na własną rękę, cenił inność
każdego z nas i w rozmowie ze mną określił to jako rzekome prowadzenie grupy, a w rzeczywistości poczucie prowadzenia
przez grupę. Wszystko to było możliwe dzięki jego dostosowaniu do warunków
grupy – tylko prawidłowa ocena naszych możliwości mogła sprawić, że nie
czuliśmy się prowadzeni za rączkę.
Podczas trwania całego warsztatu nie padł
ani jeden termin techniczny. Cała nasza praca polegała nie na zgłębianiu np.
techniki śpiewu z otwartą krtanią, ale przy dokładnym wykonywaniu poleceń Zygmunta
Molika zdobywaliśmy umiejętności techniczne jak gdyby poza zasięgiem naszej
świadomości. Pokrywa się to ze stwierdzeniem ze wspomnianego już przeze mnie
wywiadu: „ W grupie to jest tak, że po
prostu mówię: zaczynamy od tego i tego, czyli po prostu od pewnej określonej
sytuacji fizycznej”.
Z tego punktu widzenia interesujące wydaje
mi się spojrzenie na możliwości grupy w tym zakresie. Tą nie nazwaną technikę
czasami trudno było przyswoić osobom, które w pracy teatralnej mają już sporą
praktykę. Nadmiar przyzwyczajeń, mechanizmów, jaki sobie wypracowali, sprawiał,
że całkowicie „zielone” osoby – takie jak ja – często radziły sobie z tymi
ćwiczeniami dużo łatwiej.
Celem
warsztatu, określonym przez Zygmunta Molika w rozmowie, jest jednak
eliminowanie problemów technicznych. Wynika z tego, że to, co dla mnie było
czystą przyjemnością poznawania nowej techniki wydobywania głosu oraz własnych
nieuświadomionych możliwości, dla innych było naprawdę ciężką pracą.
Indywidualne podejście do każdego uczestnika widoczne było przede wszystkim
podczas opisywanej przeze mnie prezentacji indywidualnej. Zastrzeżenia
prowadzącego i propozycje pracy nad tekstem uzależnione były od możliwości
poprawianej osoby. Efektem tego było zadowolenie grupy i każdego uczestnika oraz
świadomość dobrze wykonanego zadania.
Cały warsztat określiłabym sformułowaniem
ukutym przez Zygmunta Molika dla potrzeb naszej grupy: wchodzenie na orbitę własnych możliwości, doznań i marzeń.
Przestrzeń sali Teatru Laboratorium stała się na czas naszych zajęć
przeźroczystym prostopadłościanem czystego dźwięku i ruchu. Docierały do nas
tylko słabe dźwięki spoza miejsca pracy. Pamiętam dzień, kiedy ktoś zostawił
otwarte okno. Padał wtedy ciepły, wiosenno-letni deszcz. Miarowy plusk kropli
spadających i uderzających o parapet. A w sali my – skupieni, przejęci naszymi
działaniami. Deszcz był wtedy dla mnie nierealny, jakby nieprawdziwy,
pochodzący z innego świata. Słyszałam go, ale nie było miejsca dla niego w
mojej rzeczywistości.
Współćwiczący, z którymi przyszło mi spędzić
kilka intensywnych dni mojego życia, stali się dla mnie bardzo bliskimi ludźmi.
Może dlatego po zakończeniu zajęć ostatniego dnia uciekłam, starając się nie
przedłużać chwil pożegnania. Wyszłam z Ośrodka, jakbym miała tam zjawić się
następnego dnia punktualnie o godzinie 14.00, gotowa do dalszej pracy.
Jeszcze
nigdy żaden warsztat nie wywarł na mnie takiego wrażenia, które spowodowało
niesłychane trudności z ponownym zaaklimatyzowaniem się w codziennej
rzeczywistości szkoły, domu, pracy i innych obowiązków.
Ten opis odczuć z prac stażowych, w '96, dowodnie uzmysławia przemiany, którym metoda nieustannie podlega. Wielu z tych ćwiczeń od dawna nie ma w już Alfabecie ciała, inne podlegały przemianom; ten zbawienny dla głosu trening wręcz buzuje obfitym i kreatywnym Życiem.
Agnieszka Piasta także nie jest już tą samą 23-letnią studentką, która z zachwytem pracowała we Wrocławiu wiosną, choć pozostała wiośnianą dziewczyną, jak sądzę. Nim zyskała z okna widok na kielecki Rynek pracowała w Muzeum Zabawy i Zabawek, także wiele rozmawiała - publikując interesujące wywiady z tych rozmów.
Tu prezentuje afisz z autografem Agnieszki Holland
Fot. Ł. Zarzycki.
Wizyta w Muzeum Zabawy i Zabawek byłaby świetnym prezentem, mamy dziś Dzień Dziecka :-)
Raport powstał jako Rozdział VII pracy magisterskiej bronionej na Uniwersytecie Warszawskim (Wydział Polonistyki, Katedra Kultury Polskiej) w 1997, pod kierunkiem prof. dra hab. Zbigniewa Osińskiego. Agnieszka Piasta, Próba teorii i opisu warsztatu teatralnego.
By powstać mógł Raport z warsztatu GiC Agnieszka wzięła w nim udział -
o czym nie zapomniałam adeptów opisując pokrótce (17.05.2013).
Warsztat Zygmunta Molika Głos i ciało jest jednym z najbardziej interesujących, szeroko znanych i cieszących się największym zainteresowaniem warsztatów teatralnych organizowanych w Polsce. Wielka liczba osób pragnących w nim uczestniczyć sprawia, że starania te często kończą się niepowodzeniem. Warsztat ten przeznaczony jest przede wszystkim dla osób praktycznie i na co dzień związanych z teatrem, czyli aktorów. Tak było i w przypadku warsztatu, w którym uczestniczyłam. Na siedemnastu uczestników tylko dwie osoby (ja i moja koleżanka) nie były związane z żadnym teatrem. Całą resztę stanowili aktorzy z wielu polskich i zagranicznych teatrów. Wspominając o liczbie biorących udział w warsztacie należałoby zwrócić uwagę, że „magiczna liczba” szesnastu uczestników, preferowana przez prowadzącego, została przekroczona. Po trzech dniach warsztatu dojechały dwie dziewczyny z Lozanny i w ten sposób grupa liczyła dziewiętnaście osób.
W
przypadku naszego stażu nie miało to wpływu na jego przebieg. Ponieważ
dołączyły one po kilku dniach zajęć, kiedy reszta grupy zdążyła się już poznać
nawzajem, do końca pozostawały obok głównego nurtu warsztatu. Jedna z nowych
osób wcześniej pracowała już z Zygmuntem Molikiem, druga zupełnie nie mogła
odnaleźć się w proponowanych nam ćwiczeniach i działaniach.
Warsztat
trwał 6 dni i został podzielony na trzy główne części obejmujące po dwa dni
pracy:
· Nauka „alfabetu”, poznanie pewnego repertuaru
ćwiczeń;
· Rozwijanie umiejętności, improwizacje w oparciu
o nauczone ćwiczenia;
· Dzielenie się „owocami pracy”, prezentacja
indywidualna każdego z uczestników.
Pierwszy
z etapów stażu obejmował naukę serii ćwiczeń mających na celu obudzenie ciała i głosu. Najważniejszymi
założeniami były: utrzymanie równowagi „płynnej”, ćwiczenia obejmujące przede
wszystkim pas ciała, od przepony po biodra, określany jako miejsce, z którego
rodzi się wszelki ruch i dźwięk, płynność i pełna świadomość ruchów. Stosunek
ćwiczeń ruchowych do głosowych wynosił 1 : 3. Wynikało to z konieczności
zdecydowanie większej pracy, jaką musieliśmy wykonać dla prawidłowego obudzenia głosu.
Pierwszym ćwiczeniem, które kazano nam
wykonać, było odnalezienie w swoim ciele równowagi, określanej jako „płynnej”,
odczuwanej zawsze, bez względu na wykonywany ruch.
Staliśmy
na rozstawionych nogach, przenosząc ciężar płynnie z nogi na nogę, próbując
określić proporcje wagowe obciążonej i nieobciążonej części ciała. Płynność i
precyzja, ciągłe zwracanie uwagi na całościowe odczuwanie ciała, nic nie
powinno się zdarzyć bez twojej wiedzy, bez twojej świadomości ciała – to słowa,
które pomagały nam w ćwiczeniu.
Odkrywałam
w tych ruchach coś ze skupienia charakterystycznego dla pantomimy, przy czym
różnica była zasadnicza. Napinanie i rozluźnianie mięśni, rwane i mocno
zdefiniowane w pantomimie, tutaj nabierało łagodności i nie było dla mnie tak
wyczerpujące. Miałam poczucie łagodnej zabawy z własnym ciałem, paradoksalnej
sytuacji relaksu w połączeniu z jednoczesną precyzyjną pracą.
Następne zadania wymagały dużo większego
zaangażowania: przeciąganie liny z
boków, ciągniecie sznura poruszającego dzwon. W pierwszej chwili pomyślałam,
że przecież nie jest mi to obce, kilka miesięcy wcześniej brałam udział w
warsztacie uczącym podstaw pantomimy, prowadzonym przez Marka Oleksego. Byłam
przekonana, że bez trudu dam sobie z tym radę. Niestety, zapomniałam o
najważniejszym, wszechwładnym kawałku mojego ciała: pasie od bioder do
przepony. To z tego miejsca powinien rodzić się ruch, a u mnie ta partia ciała
pozostawała martwa i ograniczała się jedynie do machania rękami. Upomniana
przez Zygmunta Molika spróbowałam jeszcze raz – i teraz wyszło!
Nie sposób opisać wszystkich ćwiczeń
składających się na cielesny alfabet. Wielkie wrażenie wywarło na mnie jeszcze
jedno zadanie. Sięgam do podłogi, na rozstawionych ugiętych nogach, jakbym
próbowała zbadać grunt za pomocą dłoni, a nie oczu. Obniżam się, powoli, nie
wiedząc, co mnie tam czeka, dotykam i uciekam w przerażeniu zastygając z rękami
uniesionymi do góry. Sam ruch do góry – gwałtowny i wysztywniający, budził we
mnie przerażenie, niemalże czułam nieprzyjemną rzecz, której dotknęłam.
Dużą sympatią darzyłam ćwiczenia, które
wcześniej mogłam zaobserwować na filmie: ćwiczenia
z Cieślakiem, należące do kanonu pracy w Teatrze Laboratorium. Opierają się
one na izolowanym ruchu konkretnego stawu, który zaczyna kierować całą
kończyną. Rozpoczynanie ruchu ręki od stawu barkowego wymaga wielkiej uwagi,
trzeba to naprawdę poczuć. Możliwe staje się to gdy wyłączymy swą głowę,
a oddamy się rezonansowi własnego ciała i pozwolimy swoim mięśniom decydować o
naszym ruchu. Gdy starałam się to zrobić po gruntownej analizie i zastanawianiu
się, nic z tego nie wychodziło. Kiedy poczułam to w ciele, cała czynność stała
się prosta i mogłam bez przeszkód wybierać staw, od którego będę zaczynała
ruch. Dużo łatwiej było dla mnie poruszać ręką prawą, niż lewą. Ta buntowała
się i wymagała ciągłego zwracania uwagi, gdyż inaczej wykonywana czynność była
kanciasta i bardzo źle przeze mnie odczuwana.
Osobną grupę ćwiczeń, zaliczających się do
alfabetu, były te, pokazane nam dopiero drugiego dnia, które można by nazwać akrobatycznymi. Świece, stania na głowie
i moje ulubione, ale niestety nie opanowane do końca – przewroty w przód i w
tył po skosie pleców.
Drugą część pracy każdego z pierwszych dwóch
dni stanowiły ćwiczenia głosowe. Tutaj obowiązywała podobna zasada:
podobnie jak ruch, dźwięk rodzi się z pasa między biodrami a przeponą. Z tego
miejsca rodzi się oddech, a następnie dźwięk. Jest to całkowite zaprzeczenie
normalnego oddychania. Powszechne jest oddychanie jedynie górną częścią płuc,
tzw. szczytami płuc. Tutaj nauczono
nas wykorzystywania całej powierzchni. Dzięki temu głos wydobywany w taki
sposób jest dużo silniejszy, czuje się jego moc i prawdziwą barwę.
Ćwiczenia
głosowe napawały mnie dużą obawą. Nigdy nie lubiłam śpiewać, uważając, że nie
mam słuchu. Poza tym mam dosyć donośny głos i wszyscy dookoła natychmiast się o
tym dowiadują. Doświadczenia na warsztacie pozwoliły mi całkowicie inaczej
podejść do tej pomijanej przeze mnie formy ekspresji. Długo nie zapomnę wrażenia, kiedy chodząc po sali podtrzymywałam dźwięk, czasami stały, czasami
modulowany i zmienny. Czułam jakby nad moją głową utworzył się tunel, kolumna
dźwięku sięgająca przestworzy. Mój głos stawał się niemalże przestrzenny,
wibrujący, o niesłychanej sile. Dzięki podpowiedziom Zygmunta Molika udało mi
się zaimprowizować pieśń mówiącą o podróży w kosmosie. Wyobrażałam sobie
gwiazdy, sputniki, księżyc, inne planety i statki kosmiczne. Do modulowanej,
przedziwnej pieśni w którymś z następnych dni dołączyliśmy improwizację
cielesną. Wtedy podróż oprócz przestrzenności głosowej uzyskała zdefiniowanie w
przestrzeni mojego ciała i sali, w której ćwiczyliśmy. Podróżowałam radosna i
szczęśliwa, aż w pewnym momencie nieodpowiednio wzięty oddech spowodował
załamanie mojego głosu. Nie potrafiłam go już odzyskać i przerwałam
improwizację. Zygmunt Molik, widząc moją niezadowolona minę, stwierdził: „No, teraz to zderzyłaś się ze sputnikiem”.
W ten sposób, powodując śmiech, rozładował nieprzyjemną atmosferę, a ja z nową
chęcią spróbowałam jeszcze raz.
Ciekawym doświadczeniem były wspólne
ćwiczenia głosowe. Dźwięki przez nas wydobywane zlewały się ze sobą,
przeplatały, czasami przekomarzały. Cała przestrzeń Sali wypełniała się czystą,
mocną muzyką. Czułam się zjednoczona ze wszystkimi ćwiczącymi, ale nie
straciłam poczucia własnej indywidualności. Słyszałam siebie, swój głos i
słyszałam innych.
Piękne
wrażenie dawały sytuacje, gdy jeden z głosów zdawał się wybijać ponad inne i
wydawało mi się, jakby wszyscy pomagali jednej osobie wznieść się jeszcze
wyżej. Kiedy komuś zdarzało się fałszywie wydobywać głos, nie miałam problemów
z określeniem, z której strony sali dochodził tej ton.
Drugi etap obejmował indywidualną pracę
każdego uczestnika – długotrwałe improwizacje na bazie nauczonych ćwiczeń. To,
co według mnie jest najbardziej interesujące, to poczucie całkowitej
niezależności i dowolności w wykonywaniu ćwiczeń. Nikt nie nakazywał nam
wykonywania czegokolwiek, każdy pracował nad tym, co najbardziej go
interesowało, a jedyną rzeczą, o którą musieliśmy się troszczyć, to ciągłe
poczucie przestrzeni, uwaga, aby nie wpaść na kogoś ćwiczącego obok. Początkowo
była to rzecz najtrudniejsza, nie znaliśmy się nawzajem i dlatego przez
pierwsze dni bardzo często, skupieni na prawidłowym wykonywaniu ćwiczeń i
własnych poszukiwaniach, zderzaliśmy się z współćwiczącymi. Z czasem, kiedy
lepiej poznaliśmy się nawzajem i przestaliśmy być dla siebie anonimowymi
uczestnikami zajęć, nasze problemy z opanowaniem przestrzeni i otwarciem na
innych zanikły.
Improwizacje trwały bardzo długo – nawet do
półtorej godziny. Mimo tego nie było chwili, abym się nudziła. Działania
wykonywane przeze mnie miały różny przebieg: od płynnej podróży i przechodzenia
z jednego do drugiego ćwiczenia, od nadawania całości pracy pewnego zabarwienia
znaczeniowego – krążenie miedzy gwiazdami, wycieczka po podwodnym świecie – aż
po bezsilność i wściekłość – ja nie wiem,
co mam dalej robić.
Najbardziej cenię sobie do tej pory
wspomnienia momentów, w których czułam się prowadzona przez wykonywane
ćwiczenia: całkowicie wyłączona głowa, a
moje ciało jak gdyby samo znajdowało sposób ekspresji. Było to uczycie, które
próbowałabym porównać do może zbyt górnolotnie brzmiącego zapamiętania w tańcu.
Nie zapomnę także mojej wspaniałej podróży po podwodnym świecie.
Spowolnione ruchy, jakby woda stawiała opór, ucieczka przed wodorostami, które
jeszcze bardziej hamują moja zdolność poruszania. Zmurszałe, porośnięte
zielenią pnie, ryby, płynność i bezpieczeństwo. Zwiedzam nowy świat, w którym
nic nie może mi się przydarzyć.
Ciekawym doświadczeniem były działania i
improwizacje wykonywane wobec innych. Wszystko, o czym do tej pory mówiłam,
dotyczyło moich indywidualnych działań. Każdy ruch i każda czynność – zgodnie
ze słowami Zygmunta Molika – musi odbywać się wobec otaczającego świata: przestrzeń, ściany, okna, ale przede
wszystkim drugiego człowieka: partnera, współćwiczącego. Nie wolno zamykać się
na otoczenie. Istniejemy, żyjemy, więc i ćwiczymy wobec innych. Kiedy wykonując
swoja improwizację spotykam się z kimś innym, kto ćwiczy, przygląda mi się,
powinnam zareagować. Muszę zauważyć jego cielesność, istotowość, muszę być z
nim, wobec niego, choćby przez krótką chwilę. W taki sposób rodzi się
prawdziwy, pozasłowny kontakt pomiędzy ludźmi.
Ostatnie dwa dni zajmowała prezentacja
każdego z uczestników warsztatu, zadaniem było pokazanie siebie z
wykorzystaniem nauki zdobytej w ciągu ostatnich czterech dni. Każdy z nas mówił
fragment tekstu i śpiewał piosenkę. Pokazy niektórych były wspaniałe, doskonale
oddawały osobowość i charakter występujących osób. Bardzo interesujące były
zmiany, jakim podlegały prezentowane utwory pod wpływem rad i poleceń Zygmunta
Molika. Mój wiersz – „Ballada o samotnej
pompie” Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego – z nastrojowej opowieści o
bezsilności i braku sensu w życiu przemienił się w lot między gwiazdami,
planetami, w podróż marzeń po wspaniałym, pełnym uroków kosmosie. W trakcie
przerwy, po moim wystąpieniu podeszła do mnie jedna z dziewcząt, które
dojechały później. Powiedziała, że mój wiersz, połączony z improwizacją opartą
na ćwiczeniach wyuczonych w trakcie stażu, zrobił na niej niesamowite wrażenie.
Nie mówiła po polsku, nie rozumiała więc treści, ale moje ciało i głos
opowiedziały jej piękną, prawdziwą historię.
Dzielenie
się owocami własnej pracy – określenie Zygmunta Molika – jest bardzo ważnym
punktem każdego jego warsztatu. Te dwa końcowe dni pozwoliły nam, uczestnikom,
obdarować sobą innych, a także, a może przede wszystkim, zdać sobie sprawę z
ogromu i wagi wykonywanej podczas trwania warsztatu pracy.
Bardzo ważną sprawą, której w tym raporcie
należy poświecić trochę miejsca, jest prowadzenie warsztatu przez Zygmunta
Molika. Najprostszym określeniem wzajemnych stosunków między prowadzącym a
uczestnikami podczas całego stażu jest sprzężenie
zwrotne, wzajemne branie i dawanie. Indywidualne podejście do każdego
ćwiczącego i odkrywanie w nim nawet przez niego nie uświadomionych pokładów
talentu i energii – wszystko to dawało niesłychaną i do tej pory nie spotykaną
przeze mnie atmosferę warsztatu. Przez pierwsze dni Zygmunt Molik zapraszał
wszystkich uczestników na indywidualne rozmowy, wypytując podczas nich o nasze
doświadczenia, oczekiwania i próbując nas jak najlepiej poznać.
Zestawienie wyżyn intelektualnych opowieści,
ocierających się o granice marzeń i Absolutu, podróżowania gdzieś ponad poziomem cielesności, sali do
ćwiczeń, rzeczywistości, z oczyszczającym śmiechem i parodią uzmysławiającą nam
nasze błędy towarzyszyło nam każdego dnia ćwiczeń. Prowadzący pozwalał nam na
poszukiwania na własną rękę, cenił inność
każdego z nas i w rozmowie ze mną określił to jako rzekome prowadzenie grupy, a w rzeczywistości poczucie prowadzenia
przez grupę. Wszystko to było możliwe dzięki jego dostosowaniu do warunków
grupy – tylko prawidłowa ocena naszych możliwości mogła sprawić, że nie
czuliśmy się prowadzeni za rączkę.
Z tego punktu widzenia interesujące wydaje
mi się spojrzenie na możliwości grupy w tym zakresie. Tą nie nazwaną technikę
czasami trudno było przyswoić osobom, które w pracy teatralnej mają już sporą
praktykę. Nadmiar przyzwyczajeń, mechanizmów, jaki sobie wypracowali, sprawiał,
że całkowicie „zielone” osoby – takie jak ja – często radziły sobie z tymi
ćwiczeniami dużo łatwiej.
Celem
warsztatu, określonym przez Zygmunta Molika w rozmowie, jest jednak
eliminowanie problemów technicznych. Wynika z tego, że to, co dla mnie było
czystą przyjemnością poznawania nowej techniki wydobywania głosu oraz własnych
nieuświadomionych możliwości, dla innych było naprawdę ciężką pracą.
Indywidualne podejście do każdego uczestnika widoczne było przede wszystkim
podczas opisywanej przeze mnie prezentacji indywidualnej. Zastrzeżenia
prowadzącego i propozycje pracy nad tekstem uzależnione były od możliwości
poprawianej osoby. Efektem tego było zadowolenie grupy i każdego uczestnika oraz
świadomość dobrze wykonanego zadania.
Cały warsztat określiłabym sformułowaniem
ukutym przez Zygmunta Molika dla potrzeb naszej grupy: wchodzenie na orbitę własnych możliwości, doznań i marzeń.
Przestrzeń sali Teatru Laboratorium stała się na czas naszych zajęć
przeźroczystym prostopadłościanem czystego dźwięku i ruchu. Docierały do nas
tylko słabe dźwięki spoza miejsca pracy. Pamiętam dzień, kiedy ktoś zostawił
otwarte okno. Padał wtedy ciepły, wiosenno-letni deszcz. Miarowy plusk kropli
spadających i uderzających o parapet. A w sali my – skupieni, przejęci naszymi
działaniami. Deszcz był wtedy dla mnie nierealny, jakby nieprawdziwy,
pochodzący z innego świata. Słyszałam go, ale nie było miejsca dla niego w
mojej rzeczywistości.
Współćwiczący, z którymi przyszło mi spędzić
kilka intensywnych dni mojego życia, stali się dla mnie bardzo bliskimi ludźmi.
Może dlatego po zakończeniu zajęć ostatniego dnia uciekłam, starając się nie
przedłużać chwil pożegnania. Wyszłam z Ośrodka, jakbym miała tam zjawić się
następnego dnia punktualnie o godzinie 14.00, gotowa do dalszej pracy.
Jeszcze
nigdy żaden warsztat nie wywarł na mnie takiego wrażenia, które spowodowało
niesłychane trudności z ponownym zaaklimatyzowaniem się w codziennej
rzeczywistości szkoły, domu, pracy i innych obowiązków.
Tu prezentuje afisz z autografem Agnieszki Holland
Fot. Ł. Zarzycki.
Ten opis odczuć z prac stażowych, w '96, dowodnie uzmysławia przemiany, którym metoda nieustannie podlega. Wielu z tych ćwiczeń od dawna nie ma w już Alfabecie ciała, inne podlegały przemianom; ten zbawienny dla głosu trening wręcz buzuje obfitym i kreatywnym Życiem.
Agnieszka Piasta także nie jest już tą samą 23-letnią studentką, która z zachwytem pracowała we Wrocławiu wiosną, choć pozostała wiośnianą dziewczyną, jak sądzę. Nim zyskała z okna widok na kielecki Rynek pracowała w Muzeum Zabawy i Zabawek, także wiele rozmawiała - publikując interesujące wywiady z tych rozmów.
Tu prezentuje afisz z autografem Agnieszki Holland
Fot. Ł. Zarzycki.
Wizyta w Muzeum Zabawy i Zabawek byłaby świetnym prezentem, mamy dziś Dzień Dziecka :-)
I jest czego zazdrościć, ale tak pozytywnie ;)
OdpowiedzUsuńWiem, wiem, droga Jo, ty i ja myślimy (prawie) wyłącznie pozytywnie :). Poznałam i wciąż poznaję niezwykłe osoby, takie choćby jak Agnieszka P. - fakt nie do przecenienia.
OdpowiedzUsuń