niedziela, 26 grudnia 2010

Post scriptum

Zamieściłam na blogu zdjęcia Zygmunta, robię postępy jako blogowiczka.

Zdjęcie młodego Zygmunta z warsztatów jest prywatne, lecz nie potrafię powiedzieć w której części lat siedemdziesiątych powstało (pewnie Bruno Chojak wie). Kolejne zdjęcie Z.M. -  jako Mistrza budzi moje wątpliwości, czy jego autorem jest, na pewno, Francesco Galli - rewelacyjny fotograf i cudowny, choć introwertyczny człowiek?

W swoim czasie Janusz Stankiewicz tworzył galerię wybitnych wrocławian na tle północnej ściany Kościoła Garnizonowego. Czy to zatem nie jego autorstwa jest, to właśnie, zdjęcie Zygmunta? Pamięć już nie ta...

P.S. Pospieszono mi z pomocą; tak, to na pewno jest zdjęcie - Francesco GALLI. 

Wspomnienie Barcelony

Dziś śnieg chrupie pod stopami i oślepia tysiącami lustereczek a rzeką wartko spływają strzępki brunatnego lodu. Miła odmiana po ostatnich mokrych, mglistych dniach. Najbardziej cieszą się maluchy z sankami i wkładające nos w świeży puch psy.
Po Świątecznych dniach przy stole, zajęciach przy zapełnieniu tego stołu przeszłam się po parku. Niestety, bez Zygmunta, który ten nasz park bardzo lubił i często, nawet sam, po nim spacerował wystawiając twarz do słońca. Opalał się szybko więc większość roku był smagły.
    

Pewnie to ten błękit nieba sprawił, że zatęskniłam za Barceloną; tam takie niebo jest najczęściej. Do tego cudowny, łagodny klimat i, jak na metropolię, bardzo dużo zieleni. Od zachodu i południa miasto otacza morze, na północy i zachodzie są łagodne pagórki, które całkiem blisko od miasta przeradzają się już w góry. Jeździliśmy odwiedzić choćby wzgórze Montserrat, odpowiednik naszej Częstochowy, Katalończycy także mają swoją czarną Madonnę. Właśnie tam Zygmunt zrobił mi zdjęcie, które można zobaczyć na końcu każdego posta. Widać na nim jak cieszyło mnie tamtejsze słońce jak odwracam się do niego całym ciałem. Za Katalonią łatwo mi tęsknić, poznałam tam samych wspaniałych ludzi.

Barcelonę zapewne każdy widział, jeśli nie osobiście to na filmach czy zdjęciach, wiadomo więc powszechnie jak bajeczne jest to miasto. Jeździliśmy tam, m.in., na zaproszenie Institut Del Teatre - wyższej szkoły artystycznej skupiającej przyszłych aktorów i tancerzy. Położona jest na wzgórzu Montjuic mając za sąsiedztwo: tereny Wystawy Światowej z 1928 r., Palau Nacional i Muzeum Joana Miro. Jadąc metro wysiąść trzeba przy Poble Sec, a później stromą uliczką wspinać się w kierunku nowoczesnego budynku wyglądającego od tej strony jakby był zawieszony ponad XIX wieczną dzielnicą. Z drugiej strony Szkoły teren jest płaski a otaczająca budynek architektura jest dużo starsza; obszerny dziedziniec otaczają budynki słynnego Teatre Lliure.

Warunki do pracy były wspaniałe, work-shop Voice and Body odbywał się w przestronnej, jasnej sali doświetlanej ścianą z okien. Sala była aż tak obszerna, że materiałowymi ekranami trzeba było ograniczyć jej przestrzeń - pracę nad głosem wspomaga określony rodzaj akustyki.

W porozumiewaniu się ze studentami pomagała nam mieszkanka Barcelony - Ditte Berkley. Poźniej zaczęła odwiedzać Wrocław, zakochała się, nie tylko w Mieście i... została tu. Obecnie jest aktorką Teatru ZAR oraz członkiem Rady Artystycznej Instytutu Grotowskiego.

Ten pierwszy raz, dla mnie, w Barcelonie mieszkaliśmy przy La Rambla, tuż przy statule Krzysztofa Kolumba i Starym Porcie (Port Vell). Otaczała nas średniowieczna Bari Gotic, a w uliczce tuż obok (Carrerdou de la Ramble) mogliśmy odwiedzać jeden z najsłynniejszych budynków Gaudiego - Palau Guell. Tuż-tuż obok mieliśmy - La Boqueria; wszystkie te cudowne jedzonka zgromadzone w jednej z najsłynniejszych hali targowych. I jak tu nie tęsknić.

piątek, 17 grudnia 2010

Czarnoksiężnicy z OZ

Ilekroć spotkało mnie w życiu coś ekscytującego zaczynałam głośno śpiewać słynną balladę, tę znaną choćby z wykonania Judy Garland - w "Czarnoksiężniku  z OZ". Właśnie 'Somewhere over the rainbow' udawało mi się śpiewać tak, że Zygmunt /po raz kolejny/ stwierdzał; jesteś osobą, której nie należy uczyć śpiewać. Ja się wcale nie chwalę... jak śpiewał Jerzy Stuhr.

Czytałam dzisiaj zapiski "Dziennika Paryskiego" ze spektaklu Petera Brooka oraz wywiad z Agnieszką Sławińską - Paminą z mozartowskiego 'Czarodziejskiego fletu'. A.S. opowiadała jak Mistrz Brook pracował nad spektaklem i jak ona, młoda śpiewaczka operowa, odnajdywała się w tej nowej przestrzeni. Brook, pomimo stałej obecności i niewątpliwym skupieniu na procesie twórczym stwarzał wrażenie, że wykonawców pozostawia samym sobie. 
Świetnie znam ten sposób pracy. Tak pracował Jerzy Grotowski nad spektaklami Teatru Laboratorium,  tak samo musieli czuć się, czasami, partycypanci warsztatów Voice and Body Zygmunta Molika.
Pani Agnieszka, jak mówiła, musiała "wymazać utarte szablony, pozbyć się manieryzmu", bo Brook oczekiwał by wykonawcy byli "naturalni". Mówi też "nigdy nie łączyłam mojej pracy z moim ciałem; a nie można wyjść na scenę nie przygotowawszy ciała".

Tych oczywistych, zdawałoby się, prawd uczył Zygmunt  dziesiątki lat. Mówił o tym m.in. tak: Sekret leży w jak najpełniejszym i czystym głosie i dźwięku. Jego esencją jest uwolnienie i obudzenie środkowej części ciała. Często wszystkie części ciała są jak oddzielone: głowa jest oddzielona, nogi... Jesteśmy zablokowani. W wyniku połączenia ćwiczeń: głosowych i ciała dochodzimy do punktu, w którym cały organizm jest aktywny w mowie i śpiewie.

Też bywałam na spektaklach Petera Brooka, mieliśmy jednak ten przywilej, że... przysyłano nam zaproszenia. Po raz ostatni spektakl  Bouffes du Nord - "11 and 12" - widziałam w styczniu 2009, na Scenie Teatru Polskiego 'na Świebodzkim'. Była to wspólna praca Theatre des Bouffes, C.I.C.T., The Barbican i Instytutu Grotowskiego z okazji obchodów Roku Grotowskiego.
11 i 12  jest autorstwa Amadou Hampte Ba /Życie i nauczanie Tierno Bokara, mędrca z Bandiagara/.

Kilka ostatnich zdań z Brookiem zamieniłam nie długo później, na bankiecie kończącym "Rok" w Hotelu Tumskim na wrocławskim Ostrowie.

czwartek, 16 grudnia 2010

LOUIS I ELLA

Bajeczny dzień. Błękitne niebo bez chmurki, blask słońca na wszechobecnym śniegu, ani śladu wiatru. Nawet chodniki odśnieżone! Mimo sporego mrozu /- 15/ radośnie maszerowałam po sernik i ciasto czekoladowe z bitą śmietaną. Przyjmuję grupę od zawsze znanych  koleżanek! O krok ledwie moje imieniny, czas na błogą chwilę nim pochłonie nas przedświąteczne szaleństwo.

Wybrałam się też na naszą Halę Targową, po kaczkę i eco-dodatki na nadzienie. To, co prawda, nie LA BOQUERIA w Barcelonie lecz naprawdę, nie można narzekać.

Gdy wróciłam Louis Armstrong śpiewał właśnie, że marzy o białych świętach. Proszę bardzo, zapraszamy, Louis, we Wrocławiu zapowiadają się i białe i mroźne.
Aah Louis... ile pięknych lat spędziliśmy z Zygmuntem przy akompaniamencie jego głosu. Jego i Elli Fitzgerald. W biednych, niepewnych  latach osiemdziesiątych Zygmunt przywiózł - z zagranicy! taśmę z kompilacją najwspanialszych evergreen'ów. Przyjaciele, z Italii bodaj, ofiarowali mu ją w prezencie. Bo był na przyjęciu, które umilała wspaniale dobrana muzyka. I wystarczyło... powiedzieć o swoim zachwycie gospodarzom. Za  kilka dni taśmę z nagraniami dostał w prezencie.

Czy ktoś pamięta jeszcze owe małe, płaskie kasetki z jasno brązową połyskującą wstążeczką. Oj, bywała kapryśna; mogła się wkręcać w tajemnicze tryby odtwarzacza, wyskakiwać z kasetki jak zerwana rolka papieru toaletowego lub supłać się na różne sposoby. Tej taśmie, na szczęście, nigdy nic takiego nie przydarzyło się, to też mieliśmy wiele lat błogich zachwytów. A mogliśmy słuchać w kółko jak cudowny jest świat w odczuciach Elli i Louisa.
Nie wiem co myśleli sąsiedzi o tym naszym upodobaniu; nigdy nie powiedzieli ni słowa skargi na dość głośno, zapewne, dochodzący zza ściany nasz zachwyt cudownym światem tej niebiańskiej pary. Na jakie doznania narażaliśmy nieboraków zrozumieliśmy dopiero wówczas gdy naszymi sąsiadami stała się grupa studentów pobliskiej Politechniki. 
Eh, nie dość, że ściana okazała się niezwykle akustycznie przepuszczalna to jeszcze... ten preferowany za nią muzyczny styl. Szybko zmusił nas do wyłączenia pokoju z użytkowania.

Na koniec kaseta zniknęła. Nie wiadomo kiedy, nie wiadomo jak. Może ktoś się zakochał, tak jak my, i "pożyczył". A może to jakie złośliwe duszki, z tych od wiecznych przeprowadzek, maczały w tym palce?

wtorek, 14 grudnia 2010

Nowi i starzy pasjonaci

Jeździłam wczoraj do Opola. Skłoniła mnie okoliczność smutna, niestety, lecz coraz zwyczajniejsza w moim życiu. Zmarł szwagier Zygmunta - Mieczysław.
Opole. To tam zaczęło się nowe teatralne życie Zygmunta, w Teatrze 13 Rzędów. Pięknieje i rozrasta się ostatnio to peryferyjne, niegdyś, miasto. Nowy wygląd Starówki od strony rzeki wręcz ujmujący, gdy odtworzono część muru obronnego. Pośniegowe błoto i wiatr zniechęciły mnie do wizyty w kultowej niegdyś "Masce", gdzie aktorzy spędzali,  w tamtych czasach, sporo wolnego czasu. Nadal jest w Rynku choć... to już inny klimat.

Okres opolski Zespołu ciekawie opisał Bruno Chojak, jego artykuł zamieściło na swojej stronie warszawskie 21 liceum im. J.Grotowskiego  http://www.21slo.edu.pl/grotowski/teatr-laboratorium/11.html 
  
Mój po-Opolski splin zaowocował dzisiaj przeglądaniem stron internetowych związanych z niegdysiejszymi pasjonatami 13-rzędowego teatru. Wchodziłam na strony wrocławskie gdzie są, bardzo nieliczne, informacji o Zygmuncie (trochę zdjęć, krótkie artykuły). Powędrowałam też na stronę Instytutu Grotowskiego,  http://www.grotowski-institute.art.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=118&Itemid=125   pobłądziłam po Archiwum, w sekcji Historia, myszkując po wiadomościach, dość starannie ukrytych, w ichniej przeglądarce.

Ponieważ po sieci chodziłam zakosami po raz kolejny weszłam na stronę YouTube. Jest tam ciekawy materiał filmowy opublikowany przez  jefersontorres. Niesamowite, skąd ten człowiek ściągnął, w miarę przyzwoitej jakości, materiały ze spektakli Laboratorium. Nie dowiedziałam się, lecz zaciekawieni także mogą poznać nowego pasjonata - Creator' s Corner z jefersontorres. Opublikowane są tam,  m.in., fragmenty Apocalypsis cum Figuris, w którym Zygmunt Molik kreował wręcz nierzeczywistego Judasza. 
Poznajcie może "Teatro laboratorio", czasem warto!

sobota, 11 grudnia 2010

Być widocznym

I to nie tylko wówczas gdy jest się... celebrytą. Być widocznym w rodzinie, w pracy, pośród przyjaciół bo, zdaje się, większości jednak o to chodzi. Żyć tak, by czasem nawet zazdroszczono, a po śmierci pamiętano i od czasu do czasu ciepło powspominano.
  
Uzmysłowiłam to sobie gdy zorientowałam się, że moja strona na bloggerze nie dość, że ma za długi i niejasny tytuł to na dodatek... ma błąd literowy. To olśnienie zawdzięczam Basi, która nie mogła znaleźć tej strony. Ta super przyjaciółka pomagała mi przebrnąć cierniste początki w internecie w... hmm, słusznym wieku. Nadal podsuwa rozwiązania, do których pewnie bym i doszła lecz moja droga byłaby dłuższa.
Wracając do chęci, czy konieczności wręcz, bycia widocznym. Poczytałam różne rady profesora google'a z cyklu - jak zmienić tytuł, lecz mam od tego tylko mętlik w głowie (a wszędzie zapewniają, że to proste). Tak więc nadal; ani ja EWA ani ZYGMUNT nie jesteśmy dostatecznie widoczni. Cóż, podejdę do tego metodycznie i na pewno jeszcze o nas usłyszycie.

Ostatnie lata udowodniły mi, że bycie widocznym jest najważniejsze - gdy zawodzi zdrowie. Lekarze i szpitale widzą przypadki, pacjent jest dla nich właściwie niewidoczny, nie rozmawia się z nim. A jeśli już nawet co usłyszy to raczej burczenie niż rozmowę; znana prawda - pacjent przeszkadza służbie zdrowia w pracy. Dwa ostatnie lata życia Zygmunta to były, w dużej mierze, szpitale, bolesne zabiegi, upokorzenia i niemoc gdy przychodziło próbować, choć odrobinę, zwrócić na siebie uwagę personelu. I choć, podobno, nic nie dzieje się bez przyczyny mnie samej raczej trudno znaleźć jakikolwiek cel dla tak ekstremalnych przeżyć.
    
Moje mocno zachwiane, do całej służby zdrowia, zaufanie (tej z NFZ i tej prywatnej) objawiło się ostatnio w okpiony lekko przez przyjaciół sposób. Poddałam się badaniom diagnostycznym metodami niekonwencjonalnymi; w ciągu małej godzinki to mój mózg powiadomił, dokładnie, co wie o swojej cielesnej powłoce. Jestem zdrowa, prawie. Skoro tak twierdzi mój mózg postanowiłam to wykorzystać, jeszcze dziś, na spotkaniu imieninowym. Będę jadła wszelkie pyszności, piła wszelkie serwowane trunki, ze szczególnym wskazaniem na czerwone, wytrawne wina (wiadomo przecież, są znakomitym antyoksydantem).

Szkoda, że nie będzie Zygmunta, byłby zachwycony, uwielbiał właśnie czerwone wina a szczególnie te z rejonu Bordeaux: Saint-Emilion, Medoc czy Pommerol.
Gdyby mógł być - zadowoleni byliby również współbiesiadnicy; niby milczek ale, od czasu do czasu, potrafił wzbudzić istne salwy śmiechu. Był szarmancki dla pań, był intrygujący dla panów a wokół niego była - aura widoczności. Choć jemu samemu, no właśnie, cóż, zupełnie mu na tym nie zależało.
To zdjęcie zamieszczam nie bez kozery. Z. Molik - nie-celebryta, bo na spotkaniu rodzinnym zrobiłam to zdjęcie - w zgięciu lewego ramienia ukrywa dyskretnie, aby był jak najmniej widoczny, przyniesiony preferowany trunek (choć przyniósł jedynie 'na wszelki wypadek', gdyby nie serwowano któregoś z tych jego ulubionych). 

czwartek, 9 grudnia 2010

Nie zawsze jest św.Mikołaja

Nie zawsze; a nasze oczekiwania, pomimo tej świadomości, nijak mają się do rzeczywistości. Nic nie wiem o blogach, okazuje się, pewnie dlatego dziwię się, że najwięcej szukających w nich "czegoś" najczęściej czytało tu o Dniu św.Mikołaja, Nie wiem, szukają  nie stresujących bajek, opowieści o wygranym, już w pierwszym obstawieniu, milionie lub iście boskim życiu, które nadejdzie bez kiwnięcia palcem? Czy istnieje jeszcze ktokolwiek kto nie odżegnuje się od zadania sobie niezbędnej odrobiny trudu?

Jeśli tak, to nie dla niego powstaje cała ta mnogość szczegółowych opisów jak zostać pięknym, młodym i bogatym - nie ruszając się nawet z domu. Nie dla niego wszystkie te opisy iście cudownych dokonań we wszelkich dziedzinach, nie wyłączając stricte artystycznych, które spłynęły za sprawą interwencji nieba.

Szał na gotowanie, mamy nowe narodowe hobby. Świetnie, tylko cóż w tym jest szczególnego? Babcia Kasia miała prostą zasadę - dobre dobrego nie zepsuje, więc trzymam się tego. Stosuję tę prostą zasadę całe życie. Działa. Tłumy jakie odwiedzały nasz dom /zastanawiam się, czy zbyt często, nie- z powodu moich kulinarnych dzieł, właśnie/ są tego dowodem. To nie za wielki problem zwyczajnie a smacznie gotować. Otwiera się lodówkę, zagląda, wypatruje tego co tam akurat czeka. Chwilę potem, dowolnie, wszystko to się skomponuje. Bowiem do pracy twórczej wystarcza odrobina wyobraźni, gorące serce i trochę pracowitości. Niechybnie powstanie... dzieło.
Ludzie, ludzie moje kochane, powiedzcie czego wam trzeba dostarczyć abyście zaczęli żyć zwyczajnie, zaniechawszy poszukiwań przysłowiowych gruszek na wierzbie. Jeśli myślicie, moi mili, że życie zmieni się tylko dlatego, że bardzo się tego pragnie jesteście w błędzie. W życiu trzeba się napocić. Wizualizacja pragnień przyklejana na lodówce to jedynie miły gadżet. Praca, praca i wiele samozaparcia popartego szczyptą talentu. To się sprawdza.

Wielu śni po nocach by być artystą nie myśląc o niczym co za 'karierą' może kryć się niewygodnego. Wystarczy pomyśleć; kto zmieniał teatr XX wieku - lenie? a może roszczeniowo nastawione do życia pięknoduchy? Figa, wyłączenie ludzie z tych, co to często-gęsto, nawet na herbatkę nie mogli sobie pozwolić. Ci zaś, którzy byli solą Laboratorium pracowali jak szaleni, i nie dlatego, że oczekiwali na zapisy w annałach. Oni dobrze wiedzieli: nie zawsze musi być kawior.

Zygmunt M. z pewnością  nie czekał na laury lecz, z równą pewnością, można sądzić, że cóż, spodziewał się choć odrobiny wdzięczności. Zatem, gdzieście wszyscy, którzy jedliście go łyżkami. Gdy go brakło straciliście skrzydła czy jedynie zbyt zajęci jesteście 'przepisami'.

Sorry, czyżbym potrzebowała najmodniej przygotowywanej a odstresowującej żywności? 

środa, 8 grudnia 2010

Inspiracje Holly

Napisała dziś do mnie Holly. Ta, która fruwa po dachach Paryża. Cóż za cudowny blog prowadzi ta niezwykła kobieta. Gdy się go czyta życie wydaje się lekkie a świat przyjazny, taki wprost na wyciągniecie ręki. Co szczególnie ważne dla mnie wie kim był Zygmunt Molik. Kojarzy go, z Peterem Brookiem. Dobrze kojarzy, przecież znali się, współpracowali. Kilka ostatnich lat z rzędu mieszkaliśmy blisko M. Stalingrad, a to naprawdę już blisko do Teatru Petera mającego siedzibę tuż przy M. La Chapelle. Brook bywa także we Wrocławiu, utrzymując współpracę z Instytutem Grotowskiego.
http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/64842.html

Zatem Zygmunt, szczególna osoba; małomówny i uważny, milczący z uważnością zrównoważonego. Zainteresowany i rozumiejący, pomocny i oddany. Opracował, całkowicie od podstaw, fantastyczny sposób na uruchomienie głosu poprzez odblokowywanie ciała. Zestaw ćwiczeń fizycznych, które serwował studentom nazwano familiarnie  - "alfabetem Molika". Postarał się przybliżyć i przedstawić ten zestaw szerszej publiczności całkiem niedawno, także poprzez obrazy (fotografie i rejestracja filmowa) w Książce wydanej wraz z Giuliano Campo. To do niej załączona jest płyta DVD; Jorge Parente - obecnie kontynuator, prezentuje w jaki sposób / całkiem prosty, najczęściej/ można nakłonić ciało do rozgrzewki, takiej która uwolni przyrodzony, nam ludziom, głos.

Nie tylko aktorzy czy śpiewacy mogą odnieść korzyść z praktykowania tych ćwiczeń. Wszyscy, którzy używają głosu w większym niż normalny śmiertelnik zakresie - mogą szybko i nietrudnym do osiągnięcia sposobem poczuć; publiczne wystąpienia mogą stać się całkiem proste. Głos nie będzie już z niemocy grzązł w gardle, nieprawidłowo pobierany oddech nie zastopuje nigdy więcej inwencji, a barwa głosu stanie się przyjemna dla słuchacza. Brzmi mało realnie? Niemal 50 lat doświadczeń w pracy z tysiącami, zapewne, adeptów praktyki / bowiem ta metoda wdrażana była już od niemal początków 'późniejszego' Laboratorium/ jest niezbitym dowodem na rzetelność tej wiedzy.

Do skutecznego przyswojenia pożytków płynących ze stosowania metody pozostaje jedynie drobiazg maleńki; umiejętność adaptacji zadań wytyczanych przez prowadzącego trening przewodnika. Od umiejętności, i od chęci przyswojenia tego, co każdy jest w stanie wynieść z pracy całego ciała nad oswobodzeniem własnego głosu.

Ale to już inna historia. Na szczęście wcale nie tajemnicza i nie mająca niczego wspólnego z szamaństwem, o które tak chętnie aktorów Grotowskiego podejrzewano. Będę o tym szczegółowiej pisać. Może już niebawem? 

wtorek, 7 grudnia 2010

Niezgoda na wszechogarniające niechlujstwo i bylajekość

Musiałam wyjść na pocztę, mail nie wszędzie jest obowiązujący. Nasza urocza, "klimatyczna" niegdyś dzielnica to coraz większy tor przeszkód. Pomijam roboty drogowe, bo to niezbędne /choć co do terminu i tempa realizacji można mieć jedynie uczucie niezgody/. Pługi odgarniające śnieg z jezdni odsuwają go - oczywiście na chodniki. A chodniki to już ziemia niczyja. W naszej dzielnicy wyjątkowo mało wagi przywiązuje się do porządku i estetyki. Są miejsca, których chyba od 50 lat nie tknęła miotła. Gdy jest sucho, brud i kurz wciskają się do butów, przy niepogodzie - szkoda gadać! A jesteśmy tylko 6 km od centrum.

Gdy nie patrzeć pod nogi, jest u nas pięknie. Duży, zadbany park, zieleń w ogrodach i wzdłuż głównej ulicy, płynie rzeka wzdłuż której są tereny spacerowe, działki, łąki. Byłoby jeszcze piękniej, gdyby na lata nie zabijano deskami domów do wyburzenia, a miejsca po wyburzeniach nie zarastały chaszczami na kolejne lata. Gdyby te domy "z duszą" mogły ocaleć jako fasada choćby /robi się tak na całym świecie/ nasze miasta zyskały by na charakterze. A tak, to czego nie burzą wojny czy "genialne" plany socjalistycznych decydentów rujnuje brak rzetelnych planów urbanistycznych. Nowe domy, jeśli nawet niebrzydkie, stają sobie "od sasa do lasa", kolory mają jak ze snu pijanego architekta, wciskają się z nieproporcjonalną kubaturą na mini działki,  no i, oczywiście, prawie wszystkie się grodzą.

Tam gdzie jeszcze nie dawno chodziliśmy z Zygmuntem w kilka minut, teraz trzeba nakładać drogi, kilometr lub dwa. Nie godzę się na to!  Świat to nie tylko chuligani i złodzieje. Są matki z małymi dziećmi, młodzież szkolna, emeryci i wszyscy inni spieszący się. I zmęczeni.

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Dzień Św. Mikołaja

Mikołaj o mnie zapomniał, trudno. Sama zrobiłam sobie prezent.
Umieściłam swój profil w Googlach. Jeszcze nie zamieściłam zdjęcia, zwykły drobiazg, to zawsze da się naprawić.
Dla przyjemności poczytałam też sobie - "dziennik paryski" prowadzony przez holly. Znakomity, będę oddaną czytelniczką!

Najeździliśmy się z Zygmuntem po świecie. Właśnie Paryż był jednym z tych najbardziej porywających z pośród odwiedzanych miejsc. Wydeptaliśmy tam tak wiele ścieżek, szczególnie lubiliśmy ścieżki poprzez ich zadbane i malownicze parki. Czy ktoś jeszcze czuje podobnie jak ja, samodzielnie i piechotą lubi wydeptywać wszystko wokół?

Dlaczego parki, tylko tam można znaleźć błogość spokoju potrzebnego gdy forsowne zajęcia trwają niemal sześć tygodni. Więc pomimo, że kształcili się tam wyłącznie wspaniali ludzie na odrobinę ciszy wyczekiwaliśmy zachłannie, niemal każdego dnia.

Duuużych prezentów; te dziś wręczane powinny być darowane ze stosownym... hukiem.

piątek, 3 grudnia 2010

Pamiętajmy o Zygmuncie

WITAM ! wszystkich, którzy tu właśnie, mam nadzieję zechcecie zaglądać, choćby od czasu do czasu. Już na początek wielka prośba, przystoi?  Jeśli spotkaliście Zygmunta Molika, jeśli zapamiętaliście Go, napiszcie proszę, choć słówko, niewielkie.

Chętnie przypuszczam, że pamiętany jest ciepło i z wdzięcznością. Lecz któż to wie, zatem również ci, którzy być może mają odmienne zdanie, z radością i ciekawością, zawsze będą tu mile witani.

Zygmunt, o którym mówiono zawsze z ciepłem w głosie - Molik, prowadził treningi z dziedziny impostacji głosu poprzez współpracujące ciało - Głos i Ciało. Za granicami kraju nazywano je, najczęściej - Voice and Body. Wielu z tych, którzy wraz z nim praktykowali, ten rodzaj treningu bardzo pomógł. Rozwinęli się, nie tylko w sensie zawodowym, całe ich życie zyskało inną perspektywę.

Pragnę zachować tę wielką spuściznę męża bo wiem, nie tylko warto. Trzeba to zrobić. Lecz cóż, potrzebuję każdego, także każdego z Was, do współpracy. Choćby z tak banalnego powodu jak ten; dokumentacji nie pozostało za wiele.

To mój pierwszy blog, świeżutka jestem, proszę więc o wyrozumiałość gdy początki wypadną blado. Gdy wydam się nie nadto komunikatywna czy, tfu tfu, nieszczególnie interesująca jako Wasza sprawozdawczyni.

Jeśli wciąż nie do końca wiadomo o kogóż też chodzić może kilka słów więcej, tytułem dookreślenia. Zygmunt Molik był aktorem Teatru Laboratorium J. Grotowskiego. Rodem był z Krakowa lecz od 1965 mieszkał we Wrocławiu. Przeżywszy bardzo twórcze osiemdziesiąt lat zmarł - 06.06.2010.

Ja pamiętam, to oczywiste, lecz chciałabym by więcej osób o nim pamiętało. Chciałabym, także, by również ci, którzy z nim nigdy nie zetknęli się, nigdy o nim nawet nie usłyszeli, mieli okazję poznać go bliżej. Choćby tu, na moim blogu poświęconym dokonaniom Molika.

       Ewa Oleszko-Molik